„Mercowe” biby, zabójcza klima w metrze i kimanie na plaży dały się we znaki – głos odmówił posłuszeństwa a głowę coś chce rozsadzić na wszystkie strony świata. Dlatego sobotę i część niedzieli spędzam raczej w klimatach piżamowo-laptopowo-herbatkowych. Żadnych imprez, plaży brak, spokój, cisza, pełen czil. Niestety, świadomość tego, że gdzieś za ścianą czai się katloński dziadek nie do końca pozwala się zrelaksować.. Dlatego postanowiłam zaczerpnąć, średnio świeżego, ale jednak powietrza i wybrać się na mały spacer po okolicy.
Ponieważ dzisiaj niedziela ,a do tego pora siesty, dzielnica jest absolutnie wymarła. Cisza, spokój, czasem leniwie przebiegnie jakiś kot…
Jednak im bliżej Sagrady, tym mniejsza sielanka. Turistas turistas turistas. I wszystkie konsekwencje z tym związane: tandente sklepiki z szalikami i koszulkami Puyola i Iniesty,torebki, na których Barcelona odmieniona jest przez wszystkie przypadki… Byki, sombrera, kastaniety wachlarze- jedno wielkie OLE!
Sagrada jak to Sagrada-więcej widać żurawi niż samej katedry. Dla mnie zawsze będzie trochę przereklamowana..Mimo wszystko-miło popatrzeć, w końcu legenda...
Wracając na Sicilie przed blokiem czekała na mnie miła niespodzianka...
Teraz, jak nigdy wcześniej, poczułam się jak w domu :)
niedziela, 27 września 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
a pomyśleć że zamieniłyśmy to miejsce na klitke u Marisol..:*besitos moja kochana
OdpowiedzUsuńhiszpański kurczak... o jak słodko... :)
OdpowiedzUsuńTatar
zdjęcia świetnie ubsrwiają tekst :D
OdpowiedzUsuńzapraszam do mnie ;)