sobota, 31 października 2009

Take it easy!

Mam wrażenie, ze życie w Hiszpanii toczy się absolutnie w zwolnionym tempie. I choć nie zawsze mi to odpowiada chyba muszę to w końcu zakceptować... Tranquilazate, no worries, take it easy! Jak nie zrobisz tego dzisiaj jest przeciez jutro. Albo pojutrze – who cares. Nie ma sensu czymkolwiek się przejmować, stres jest absolutnie zbędny a słowo POŚPIECH- nie istnieje…



Rozkład jazdy na przystankach też nie istnieje. Autobus będzie wtedy, kiedy będzie – a jeżeli przyjechał, należy się z tego powodu bardzo cieszyć. Ostatnio miałam pecha, bo nie przyjechał. Cały dzień. Czekałam 1,5 godziny żeby może do szkoły pojechać … Ale widocznie panowie gdzieś sie zagdali. Albo przysnęli. Nie wiem, w każdym razie czil, no worries. Take it easy!



Czilowy nastrój widoczny jest też w szkole. Normalne jest, że na stołówce,w cenie obiadu zawiera się browar: estrella, san miguel a może coronita? Do wyboru do koloru.. Na śniadanie z kanapką też jest w zestawie a fajka na korytarzu przed salą to normalna sprawa. Przekreślony znaczek FUMAR nikomu nie sprawia problemu…Po prostu czil, no worries. Take it easy!



Doskonałym przykładem iście hiszpańskiego podejścia do życia jest mój ulubiony nauczyciel-pan Jorge. Pan Jorge to ten z nadmierną „cetą”: 140cm wzrostu,drobna łysinka, różowe krawaty i koszula w kratę. Nie wiem do końca czy ma jakiekolwiek pojęcia o przedmiocie który wykłada…szczerze mówiąc wątpię. Nie bardzo umie liczyć, mówi do kalkulatora HOLA, a przekształcenie wzoru a=bXc to dla niego wyższa matematyka. I choć ostatnio napisał na tablicy jakąś całkę, podejrzewam, że nie ma pojęcia co ona oznacza. Nie to żebym ja miała, czy coś, no ale ja z całek 3,5 miałam. Kiedyś tam. W każdym razie czil no worries. Take it easy!



Niedawno okazało się ze Jorge nie jest z Andaluzji. Po prostu ma wadę wymowy – stąd to plucie. No cóż, bywa. W każdym razie jest stu procentowym Katalończykiem. Ostatnio tłumacząc inversion i financiacion tak się zaangażował, że nagle z czystego kastylijskiego w płynny sposób przeszedł na znienawidzony catala. Trochę mnie tym zirytował. No wiec my bunt, że seńor, ale może by tak hiszpański, ze nie rozumiemy ,erazmus. Ale Jorge stwierdził: Chicos, tejkerizi! ja tez nic tego nie rozumiem. Zadanie za trudne, idziemy dalej... No jasne, w koncu czil no worries. Take it easy!



Mogłabym znaleźć takich przykładów na pęczki… Autobusy, które nie przyjeżdżają, zegarki, które nie chodzą, kelner, który patrzy na ciebie jak na idiotę, kiedy szukasz go, żeby zapłacić… No te preocupes. Take it easy!
Fajnie. Ale nie wiem czy mogłabym tak całe życie… Czasami brakuje mi tej polskiej adrenalinki. Drobne stresiki, mały pośpiech , skurcz żołądka, wszystko on time.. Ale tylko czasami :)
Póki co korzystam z życia w zwolnionym tempie. Chodzę na Tibidabo, patrzę na morze, czasem idę do szkoły (na prawdę,mamo) i powtarzam sobie ze trzeba take it easy. Może w końcu w to uwierzę…

sobota, 24 października 2009

I'm from Barcelona?

Odkąd przyjechałam do Hiszpanii zastanawiam się ile czasu będzie musiało minąć, żebym mogła powiedzieć: Mieszkam w Barcelonie. Czuje to miasto, żyję jego rytmem, jestem stąd.Tydzień? Miesiąc? Pół roku? A może nigdy nie uda mi się tego miejsca ogarnąć…
Nadal nie wiem kiedy i czy ten moment nadejdzie. Ale chyba powoli zaczyna tworzyć się między nami(w sensie że mną a Barsą) interesująca więź.
Poczułam to dopiero niedawno, spacerując po uliczkach mojej ulubionej dzielnicy- Barri Gotic.




W Goticu jest coś absolutnie magicznego. Bez kitu. To niesamowite ale, choć nie jest duża, za każdym razem odkrywam w niej nowe miejsce! Nowy plac, uliczkę, nowy sklep, klub. Co gorsza, trudno do tego samego punktu dwa razy trafić (a dodatkowo biorąc pod uwagę moją orientację w terenie, szału tym bardziej nie będzie..)
Choć Gotic znajduje się w centrum Barcelony, nie ma w niej turystów – oczywiście jeżeli zrezygnuje się ze spaceru głównym deptakiem. Wystarczy skręcić w lewo, potem w prawo a potem pójść prosto wgłąb uliczki by nagle znaleźć się w jakimś innym wymiarze. W sercu Barcelony. Tej prawdziwej! Bez głupich stosik z pocztówkami i Pakistańczyków sprzedających cerveza. Tylko wtedy można poczuć prawdziwy klimat tego miasta i zrozumieć dlaczego jest tym ulubionym i jedynym w swoim rodzaju.

To właśnie w Barri Gotic, znajdują się moje ulubione bary i miejsca w których mogłabym przesiedzieć cały dzień (przezornie zaznaczyłam na mapie nazwy ulic;)).
Plaza del Rei



Mały, zapomniany, opuszczony placyk za zakrętem. Polecam zwłaszcza wieczorami. Podświetlone kamienice, wysokie schody, na których ktoś siedzi z gitarą i śpiewa flamenco .Ukryty bar, do którego trudno wejść – przy drzwiach leży 30 kilogramowy baset i długo czasu zajmuje, żeby łaskawie podniósł głowę.
Niedaleko placu znalazlam dwa najwspanialsze bary ever. Pierwszy to Manchester na c/Milans. Schowany za najdalszym możliwym rogiem.



To taki mój muzyczny raj. Plakaty Sex pistols, Joy Division i Davida Bowie. To jedyne miejsce, w którym w ciągu jednej godziny można usłyszeć The Cure, Strokesów, Radiohead i Pixies. Po 3 godzinach siedzenia nie mam dosyć… Dodając do tego intrygujący wystrój, oryginalne postaci przemykające to tu to tam – można się w tym miejscu absoltunie zakochać.
Drugi bar to El Mariachi – niewiele osób wie o jego istnieniu, bo niedość że malutki, schowany jest najbardziej jak to tylko możliwe. Do el Mariatchi nie trafilam z przypadku. El Mariatchi to bar…. Manu Chao :) Co widać słychać i czuć.




Niestety samego Manu nie spotkaliśmy, ale jego ducha dało się zdecydowanie wyczuć! I nie tylko o muzykę tu chodzi. Kolory, szalona obsługa no i najpyszniejsza herbata z miodem jaką piłam.

Oczywiście mogłabym teraz opisywać tysiące innych podobnych miejsc, które zwróciły moją uwagę. Sklepy, plakaty, okiennice i inne detale… Ale nie wiem czy jest sens. Chcę tylko powiedzieć, że to właśnie dzięki takim perełkom można poznać prawdziwego ducha miasta. Jeżeli ktoś po spacerze na Las Ramblas i odhaczeniu najładniejszych zabytków Gaudiego myśli, że zna Barcelonę – lo siento ale bardzo się myli.
Sama nie wiem czy ją znam. Chyba jeszcze trochę czasu musi minąć. Ale wiem na pewno, że zaczynam rozumieć to miasto. I zakochuję się w nim coraz bardziej!

piątek, 16 października 2009

spontan trip

Dziś będzie dzienniczek z podróży. Podróży absolutnie nie planowanej, spontanicznej i szalonej do granic wytrzymalosci.
Nie wiem za bardzo od czego zacząć…Może od tego, ze w sobotę Mops wpadł na genialny pomysł: Laski, jedziemy do outletu! No to pojechałysmy. Problem polega na tym, ze do outletu nigdy nie dotarłyśmy. W drodze rzuciła myślą jeszcze genialniejszą: A może pojedźmy gdzies! Za Barsę! Ale tak daleko! Nie pamiętam czyja to była sprawka. Jak znam życie pewnie Mopsa.
W każdym razie, nie namyślając się zbyt długo, weszłyśmy do pierwszej lepszej pakistańskiej kafejki i zaklapałyśmy na 4 dni najtańsze auto jakie znalazlyśmy w Barcelonie. Okazało się ze towarzyszem naszej podróży będzie niejaki Nemo. Citroen Nemo. Od razu go pokochałam-wbrew życiowej zasadzie albo Seat albo nic.



W niedzielę rano wystartowałysmy. Bez kitu!
Już sama droga była jedną wielką polewką…Pozbawione porządnej mapy i pojęcia w którym kierunku jechać trochę nam zajęło żeby ogarnąć co się dzieje.. Ale wspólnymi siłami, udalo się.
Pierwszy przystanek Zaragoza. 350 km od Barsy. Całe szczęście Zaragoze mas o menos kojarzę, wiec udalo nam się w miare szybko podbić miasto. Trafiłysmy na największe święto regionu: Fiesta de Pilar. Święto jakiejś tam dziewicy… Dokladnie nie wiem o co chodziło, ale było bajecznie. Tysiące ludzi tworzący kopiec z kwiatów na środku rynku, koncert Nena Daconte, flamenco na ulicach - cudownie! W koncu, po katalońskiej traumie, poczułam się jak w sercu prawdziwej Hiszpanii.





Ponieważ wycieczka była spontaniczna również kwestie noclegu zostawiłysmy w rekach opatrzności…A konkretnie Couchsurfingu. Kachon wyslal z 30 zapytan pt: Jestesmy 4 mile czikas i nie mamy gdzie spac. Udało się. Zgłosił się do nas niejaki Andres i powiedział: Dziewczyny możecie wbijać! Andres, strażak z zawodu, był bardzo miły, ale troche mnie wkurzył. Na wstepie powiedzial , że Hola ale wy jesteście duże! Kurduplasty ignorant… Ale zgodził się nas przyjąć, więc nie ma co marudzić. Ugościł nas w swoim nowym mieszkaniu: bez mebli, lamp i łóżek - w sensie ze nocka na parkiecie(takim z drewna-nie dancefloor of course…). Wieczorem , co by odreagować i przygotować się na ciężką noc, postanowiłyśmy pójść do wesołego miasteczka w którym to znalazłyśmy namiot….OKTOBER FEST! Beeeeez kitu absolutnie



Niemieckie party w sercu Hiszpanii: browar leje się strumieniami, Helgi roznoszące kufle, tłusta kiełbacha i bawarskie przyśpiewki. Ubaw po pachy.
Wracając o 3 z dojcz party okazało się że Andres jeszcze jest w mieście i przyjdzie mas o menos za godzinę. Niewiele sobie z tego zrobiłyśmy, szczerze mówiąc… Po prostu poszłyśmy spać. Na korytarzu pod drzwiami. Tak Mamo, dobrze widzisz: Twoje dziecko spało jak zabite na klatce schodowej. Na domino: ja na ścianie, Mops na mnie, Joanna na Mopsie, Kachon na Joannie. Ale tylko jakiej 1,5 godziny więc w miarę spoko!

Ranek był dość ciężki,ale ponieważ jesteśmy bardzo dzielne dziewczyny ruszyłysmy w dalszą drogę. Następny przystanek- Pamplona … Jedno z moich ulubionych miejsc. Ostatnim razem jak tam bylam lało jak ta lala… Mgła, zimno Bibisz i ja w sandałach i skapretkach.. Siupa roku! Tym razem miałyśmy więcej szczęścia. Chłodno było, w końcu to już prawie sama północ, ale słońce dawało czadu. Pamplona to jedno z najpiękniejszych miasteczek ever. Bije od niego jakiś niesamowity spokój, cisza… Nie to co zahukana Barsa, w której miliony turystów depczą każdy centymetr…




Pamplona to wąskie uliczki, barwne kamieniczki, małe kawiarenki i życie w zwolnionym tempie. Stwierdziłyśmy, że na starość przeniesiemy się właśnie tutaj:) Jak dla mnie opcja turbo!
W Pamplonie spedzilysmy kilka godzin. Na kolejne 2 dni zaplanowalysmy samą północ- San Sebastian, serce Kraju Basków. I tutaj zaczyna się najpiękniejszy etap naszej podróży. Najpiękniejszy pod każdym względem. Już sama droga była niesamowita-krajobraz absolutnie powalający! Po raz pierwszy zobaczyłam w Hiszpanii ogromne połacie zieleni, wielkie jeziora błyszczące w słońcu, góry, przepaście, coś niesamowitego. Poczułam się bardziej jak w jakiejś Irlandii bez kitu. W każdym razie z typową Hiszpanią miało to mało wspólnego. Tutaj też pierwszy raz zetknęłyśmy się z językiem Basków, który podobnie jak Kataloński w Barsie, tu jest językiem jedynym słusznym i właściwym. I o ile Kataloński można jeszcze sczaić, Euskera to już totalna miazga.



Z San Sebastian zgłosił się chico, który stwierdził, że nas przenocuje… Problem polegał na tym, że spodziewał się tylko dwóch osób. Trochę siupa… No ale jak nas zobaczył, stwierdził, że musimy być troche krejzi, a on lubi takich ludzi więc nas przyjmie w swoje progi. Tak właśnie poznałyśmy Mirko. Mirko Chorwat, lat 28. Po doświadczeniu z Andresem na początku był dystans, który szybko zniknął, bo chłopak okazał się bardzo w porządku. Pracował w pobliskim hostelu. Hostelu nie byle jakim: 30 euro za nocleg, serce miasta, wypasione pokoje..Okazało się ze, kiedy szefa nie ma Mirko zaprasza do siebie do pokojów hotelowych zagubione owieczki szukające noclegu na coucha. I tak o to za darmo mieszkałyśmy w 4 osobowym pokoju przy rynku w San Sebastian, z dwoma łazienkami i ogólnym wypasem...
Co do San Sebastian - aboslutnie skradło moje serce. To jedno z najpiększniejszych miast jakie kiedykolwiek widziałam. W ogóle stwierdzam, ze jestem in love with Kraj Baskow i na pewno chcę tu jeszcze wrócić.



Wieczorami Mirko pokazał nam drugą stronę miasta: alternatywne kluby, rockowe koncerty, miejscowe speluny… Pub w którym na puszczali Lou Reeda na zmianę z Hot Chipem i Joy Division. Bez kitu absolutny paradise…




Wróciłysmy w srode przemierzając 600 km z naszym nemo. A ponieważ jak ognia unikałyśmy płatnych autostrad, nasza droga prowadziła przez kręte górskie ulice, „sawanny”, jeziora i inne wyrąbiste miejsca…

Jaki wniosek z tego przydługiego tekstu? Mianowicie taki, że spontaniczne wycieczki to najlepsza bania jaka może się przytrafić. Ok, nie mam nowych spodni. Moje buty rozlatują się coraz bardziej. Ale dla takich przeżyć, takich miejsc, ludzi, widoków i przypałów – mogę nawet chodzić boso. Cały rok!

sobota, 10 października 2009

Pamiętasz była jesień

Październik, liście, kasztany. Ranki są zimne, wieczory krótsze… Bibisze mają depresję i chodzą po sklepach w poszukiwaniu nowych kozaków ;)
To chyba pierwsze rzeczy, które przychodzą mi do głowy na myśl o jesieni...Polskiej jesieni, por supuesto…
W Barcelonie sprawa wygląda trochę inaczej. Październik można jeszcze zaliczyć do miesięcy plażowo-krótkorękawkowych. Chociaż już czuć trochę chłodniejszy wiatr temperatura poniżej 25 jeszcze nie spada. Dlatego, co by wykorzystać ostatnie ciepłe dni, raz na jakiś czas wybywamy na Barcelonetę-pobliską miejską plażę. I tutaj sielanka się kończy. Beeez kitu.

Barceloneta-w-dzień to najbrzydsza plaża jaką w życiu widziałam. Jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek chce się poczuć jak kiepska sardynka w bardzo kiepskiej i ciasnej puszce to zapraszam właśnie tutaj.
Zawsze jak trafię na Barcelonetę w ciągu dnia mam wrażenie że się duszę. Albo że zaraz ktoś mnie przygniecie. Nawet w październiku. Oczywiście usilnie staram sobie wyobrazić, że jestem w Nazare. Albo w Tavirze. Albo gdziekolwiek w Algarve..
Ale.. niestety. Skrzeczący głos pani od MASAHE MASAHE KIERES MASAHE i pakistańskie CERVEZA COLA BIIIR sprawiają, że czar pryska po 2 minutach.
Całe szczęście, jak tylko zajdzie słońce dochodzi do jakiejś cudownej transformacji. Ze znienawidzonej Barcelonety staje się wspaniałą Barcelonetką. Nie widać brudu, pyłu, nie ma walki o swój metr kwadratowy. Jest klimat, można posiedzieć, są fale i bije z niej jakiś absolutny spokój… Dlatego szczerze mówiąc ostatnio o wiele bardziej od exclusive imprez w stylu shoko-loco-sroco-bauns (których jest tu na pęczki) wolę posiedzieć właśnie en la playa… Z los erazmusos i otros czikos de monton ;)

Ale tranquilos! Żeby nie było że jestem wredną dziunią i naparzam o słonecznym październiku, kiedy w Polsce szaro buro i ponuro, zdradzę na pocieszenie coś w sekrecie: podobno zima jest tu obrzydliwa… Plotki głoszą że non stop pada, chlupie, wieje a w mieszkaniach nie ma kaloryferów! Mam nadzieję, że już wam troche lepiej…
A tymczasem, lo siento, ale me voy a la playa. O o ooo.

wtorek, 6 października 2009

Mój własny hiszpański dom.

Mam nowy dom.
Mój własny, hiszpański dom. W którym nareszcie czuję się jak u siebie! Mój własny, hiszpański dom to tak na prawde przytulne piso, na piętrze szeregowego domku. Zamieszkują go pan Jose i pani Sara z dwojką dzieciaków. Jose i Sara, byli mistrzowie tańca towarzyskiego, to chyba najsympatyczniejsza rodzinka jaką ostatnio przyszło mi poznać. Owszem, są troszeczkę nieporadni i roztrzepani. Przez 2 godziny obczajali jak włączyć nam ciepłą wodę. Przez kolejne pół usiłowali uruchomić internet. Ale mam wrażenie, że bardzo nas polubili i strasznie przejęli się swoją rolą.
Mój własny hiszpański dom ma osobne wejście, dwa jasne pokoje, wyturbistą łazienkę i wielki taras z leżaczkami. Nie to żebym się woziła czy coś ;) Ale po 3 tygodniach mieszkania z psychopatycznym Katalończykiem mam ochotę wykrzyczeć całemu światu jak jest maravilloso!
(btw. Alina, specjalnie na Twoje zyczenie, zrobilam sobie siupę przed sąsiadami i obfotografowalam cala chate...doceń to!)





W moim własnym hiszpańskim domu jest po prostu wyturbiście. Mogę oglądać Gotowe na wszystko bez słuchawek na uszach i włączyć Davida Bisbala na dzień dobry. Mogę dostać z Joanną głupawki i żaden kataloński dziad nie będzie nas z tego rozliczać. Mogę zaprosić znajomych i zrobić grilla. W zasadzie mam wrażenie, że mogę wszystko!
Ok, w kontrakcie napisali, ze nie mogę urządzić ogniska i puszczać petard. Ale spoko, na sylwestra jadę do domu, więc w sumie petard nie mam w planach!

Koło mojego własnego hiszpańskiego domu mam
el mercado, punto fresco z nieprzyzwoicie kolorowymi owocami i przystanek z autobusem do Barcelony. No i churrerię, przy której, bez kitu, planuje w najbliższym czasie rozbić namiot!
Jakby ktos nie wiedział - churreria to takie miejsce, w którym sprzedaje się churros - najbardziej odjechane ciastka swiata! Nie wygladaja może jakos mega apetycznie, ale uwierzcie - obecnie jestem w stanie się za nie pokroic.



Dzisiaj z Joanna odkryłysmy chinczyka po drugiej stonie ulicy. W sensie że chinska jadłostacje. Jedyne 6 euro za wyżerę stulecia...

W ramach inauguracji nowego zycia w moim wlasnym hiszpanskim domu, w piątek urządzamy mini parapetowkę. A ponieważ w naszym supermercado znalazlysmy ekstremalnie tani zestaw do sushi, mamy w planach pokazać na co nas stac i urzadzic sushi-party!
To znaczy Joanna pokaże na co ja stać. Ja co najwyżej ugotuje ryż.
Hope, że obejdzie się bez ogniska...

piątek, 2 października 2009

Piknik. Bez wiszącej skały.

Nie tak dawno temu, pewnego słonecznego barcelońskiego dnia Kacher wpadł na genialny pomysł. „Dziewczyny , idziemy na piknik!” . Prawdziwy piknik! Z kocykiem, jedzeniem, piciem… Pomyślałam, że o w mordę, ale ostatni raz na prawdziwym pikniku byłam w 3 klasie podstawówki. Albo 4. Dokładnie nie pamiętam… Pamiętam tylko że ktoś bez pytania wciął wszystkie moje kanapki. Przez to do tej pory miałam chyba jakąs piknikową traumę...
No ale piknik w Barcelonie to zupełnie inna sprawa. Zwłaszcza jeśli ma się odbyć w parku Guell – najpiękniejszym, najbardziej czadowym i kolorowym parku planety! Guell to miejsce w 100% zaprojektowane przez Gaudiego. A ponieważ Gaudi dużo ćpał i ogólnie miał trochę zryty beret miejsce jest nieźle pokręcone: krzywe korytarze, jaszczury, kaktusy , zakręcone palmy, gąszcze kolumn... No i ta najdłuższa ławka świata. Przy której zrobiłyśmy najdłuższą sesję zdjęciową świata ;) Z dziubkiem, bez dziubka, z profilu, z góry , z dołu. Żeby już nikt mi nie powiedział, że nie mam żadnych zdjęć z Barcelony!





Na nasze piknikowe miejsce wybrałyśmy ustronne dwa metry kwadratowe na trawce tuż przy widokowym punkcie. Wyłożyłyśmy nasze turbo kolorowe owoce (zakupione na najbardziej kolorowym targu owocowym świata) i rozpoczęłyśmy piknikowy czil. Sieeeelanka. Stwierdziłyśmy, że Manet powinien namalować nową wersję „Śniadania na trawie”. „Śniadanie w parku Guell”. Albo jeszcze lepiej: „Turbo śniadanie u Gaudiego” ( „turbo” to, dzięki Ani, ostatnio mój ulubione słowo)



Kończąc owocowo don simonowy piknik stwierdziłyśmy, że wypadałoby trochę pozwiedzać. A ponieważ po Don Simonie chce się szczyty zdobywać, od razu nabrałyśmy ochoty na wspinanie się na najwyższe parkowe punkty widokowe… Było ciężko, ale, jak to mawiał Steven, there’s no gain without pain czy cos takiego.Nie żałuję.




Pikniki to naprawdę fajna sprawa. Myślę, że kwestię kanapek powinnam puścić w niepamięć i zdecydowanie częściej organizować takie wypady. W przyszłym tygodniu mamy w planach napaść na park Ciutadela. Nie ma wiszącej skały, nie ma nic Gaudiego ale podobno jest tam jakiś fajny mamut. No i palma. A palma to przecież podstawa…