wtorek, 8 grudnia 2009

France w Barsie

Barcelona to miasto, w którym spełniają się marzenia. Weekendy na plaży, turbo Gaudi, kina jak ta lala, herbatki z Manu Chao... Czego można chcieć więcej? Okazuje się, że można. I nawet trzeba! Bo Barcelona to muzyczny raj. Koncertów ci tu pod dostatkiem! W ciągu jednego tygodnia byłabym w stanie odhaczyć kilkanaście koncertowych marzeń. Editors…Yann Tiersen…Depeche Mode... Każdego dnia mijam dziesiątki słupów z dziesiątkami plakatów, ogłoszeń, zaproszeń, z których do tej pory z ciężkim sercem rezygnowałam.
Ale nie tym razem! Bo odkąd dowiedziałam się, że Franz Ferdinand zawita w katalońskie strony, cierpię na poważne problemy z koncentracją.
Jakby nie patrzeć Franz to jedna z moich pierwszych, prawdziwych, muzycznych miłości. I choć ostatnio trochę ich zaniedbałam, sentyment pozostał..
Łezka w oku, wspomnienia wróciły, nie ma co czekać – idziemy!



Co tu dużo gadać koncert mnie powalił! Zmiażdżył! Zmasakrował! I naładował pozytywną energią na długi długi czas. Franze rozwaliły poczuciem humoru,dystansem do siebie i czarnymi krawatami.. Setlistą uskutecznili niezły koncert życzeń. Było Matinee, było Darts of pleasure. Były tysiące gardeł krzyczące Take me out. No i ukochane Lucid Dreams - psychodelia na koniec, czyli to co tygryski i ewy.pe lubią najbardziej! Jak to ujął Mops: TO był niezły TRANS Ferdinand.



Poza tym, po raz pierwszy w życiu stwierdziłam, że fajnie mieć 176 cm wzrostu w Hiszpanii. Widziałam całą scenę, byłam w stanie policzyć wszystkie łysinki przed sobą i nawiązać kontakt wzrokowy ze skarpetkami wokalisty.

Żeby było fajniej - specjalnie na koncert przyjechała Karola! Prosto z Valencii! Wyturbiste spotkanie prawie po latach..Oprócz Franzowego szaleństwa w końcu uskuteczniłyśmy barcelońskie szwendanie po Montjuicu, Goticu i okolicach.



Z Karolą do Barsy przytachała się grupa 15 walencjańskich Erasmusów i właśnie z nimi przeżyłyśmy idealną, indie rockową turbo mega ucztę stulecia.




Tyle wrażeń. Na deser klasyka. Take me out por supuesto. Może oklepane, może trochę już nudne, może wszystkim znane... Ale co tu dużo gadać- trudno się od tego uwolnić.
Kitu absolutnie brak.

środa, 2 grudnia 2009

Nie ogarniam.

Powiem szczerze, ze ostatnio trochę nie ogarniam. Kalendarz mówi: nena, jest grudzień. Za dwa tygodnie wracasz do domu na święta! W sensie ze choinka, bałwany, mróz. Najwyższy czas znienawidzić Mariah Carrey, zapytać czy do they know its Christmas i po raz kolejny wciągnąć Love Actually z Bibiszem. Przedświąteczny dzień jak codzien we Wrocławiu.
A w Barsie? A w Barsie to ja nie ogarniam.
Co z tego ze kalendarz krzyczy, skoro ja wiosnę czuje? Bo chociaż w sklepach Feliz Navidad, panowie Hiszpanie wieszają ozdóbki na ulicach a promocje skaczą do oczu: "wybierz mnie", coś tu ewidentnie śmierdzi.



Za oknem 16-18 stopni.W ciągu dnia słońce grzeje jak solara, drzewa cały czas są "oliścione" a na niebie nie ma ani jednej chmurki! Nie wiem skąd wzięły się plotki o tym, że Barcelona zimą to kraina deszczowców. Pewnie jakiś Don Pedro maczał w tym palce... W każdym razie wiosna wiosna wiosna ach to ty!




I choć jako naczelny zmarzluch nie lansuję się po Rambli bez płaszcza, krótko-rękawkowcy często sie zdarzają... Co poniektóre jednostki uskuteczniają dalej plażowe opalanko. A ostatnio na Barcelonecie spotkałam pana Hiszpana-rowerzystę gołego i wesołego. Bum cyk cyk! Sensacji specjalnej nie wzbudził, bo podobno Barsa to jedyne europejskie miasto, w którym na legalu można pomykać bez galotów. Ale mimo wszystko było to dość spektakularne.



Morza szum, ptaków śpiew, złota plaza i golasy na rowerach - jak tu w takich warunkach myśleć o świętach? Choinkach? Skrzypiącym śniegu i reniferach.. Coś tu nie gra...Nie ogarniam.



Mimo mało świątecznej pogody i atmosfery postanowiłam jak normalny człowiek choć na chwile poddać się tej wymuszonej bożonarodzeniowej psychozie i wybrać się z Katarzyną na zakupy. Do Gotica. Oczywiście "zakupy" w naszym rozumieniu to wchodzenie do sklepu, macanie, przymierzanie, piszczenie i z założenia niekupowanie. Bo ceny jakie są każdy widzi. Trudno je ogarnąć. Ale warto iść na takie zakupy nawet dla samego "pochodzenia". Sklepy są absolutnie niepowtarzalne! Zawsze znajdzie się jakaś perełka i nawet jeśli nie ogarniam, lubię popatrzeć. Zwłaszcza na te ze słodyczami.



Na koniec kolejna rzecz której trochę nie ogarniam. Barsa wygrała! No cóż - trudno, tak tez bywa. Jakby nie patrzeć Iker ładnie bronił. Raul trochę pobiegał. Ramos ostatnio zmężniał... I przynajmniej fajna biba w pubie była.
Mimo nieogarniania w sumie to jestem contenta!
Bez kitu :)

niedziela, 29 listopada 2009

Kino, jak ta lala.

Dzisiaj będzie ekspres wpis. Jedna reka pisze, druga robi kanapki. Gdybym miała trzecia na pewno usiłowałaby pozmywac stos talerzy rosnący w zlewie z minuty na minute… Mnóstwo rzeczy do zrobienia, zaraz trzeba wychodzic, czasu nie za wiele! „Take-it-easy” brak.
Mimo tego ręka pisze. Bo ma do przekazania kolejny „barceloński zachwyt”. Tym razem - nad barcelońskim kinem. I nie mówię tu bynajmniej o katalońskiej kinematografii, której nie znam i poznawać nie zamierzam. Mam na myśli KINO jako miejsce, przestrzeń, budynek. Kulturę oglądania filmu. Ach i och bez kitu!

Zachwyt przyszedł wczoraj wieczorem,kiedy to Mopsem i Benkiem postanowiliśmy wybrać sie na film do Ravala. Coz to było za kino! Kino, jak ta lala. Kino, za jakim tęsknie i którego w multipleksowej Polsce strasznie mi brakuje.
Kasy na zewnątrz, kolejka na ulicę, mała sala - obskurna, ale nieważne. Absolutny brak miejsca na nogi - po dwóch godzinach czujesz ze wszystko powoli drętwieje. O klimie można jedynie pomarzyć! W czasie seansu po prawej czuć delikatny podmuch powietrza - to pan w zielonej bluzie wachluje się gazetą… Brzmi hard corowo? Ale o to wlasnie chodzi!:) Przypominają się stare czasy festiwalu w Cieszynie...

Dziś jest dość krótko i mało hiszpansko. A wszystko przez to, że dzisiejszy wieczór jest na wariackich papierach... I jakby nie patrzec cos z kina będzie w sobie miał. Albo dramat, albo komedię. Albo jedno i drugie: za 2 godziny idę na starcie stulecia. Mecz Real Madrid – Barcelona. Niestety nie na Camp Nou - najtańszy bilet kosztował 100 euro… W każdym razie spektakl oglądamy w centrum, bo co tu dużo mowić będzie się działo! Bez względu na to kto wygra. Jak Barsa – wiadomo- imprezka. Jeśli Madrid, coz,tez będzie swego rodzaju imprezka. Troche mniej bezpieczna ale na pewno spektakularna :) Z tego tez powodu zastanawiam się czy rozsądne będzie przyznanie się do bezgranicznej miłości do Królewskich... Nie wiem. Muszę to przemyśleć. Tak czy siak dzisiaj będzie kino. Kino jak ta lala.
Lecę!

wtorek, 17 listopada 2009

Postcard from Madrid

Dzisiaj napiszę coś, czego osoba, mieszkajaca w Barcelonie pisac nie powinna. Przenigdy! Ale nic na to nie poradzę: KOCHAM MADRYT.
Tak wlasnie tak. Zdania nie zmienię, bez kitu. I choć, po barcelońskich odkryciach mowię to mniej zdecydowanie, w moim prywatnym rankingu odwieczny konflikt Madrid vs Barcelona w dalszym ciągu minimalnie wygrywa stolica...
Madryt, z perspektywy turysty, może wydawać się nudny. W Madrycie nie ma Gaudiego, Sagrady czy plaży. Nie ma „turystycznych smaczków”, miejsc, do których można by odbywać pielgrzymki z przewodnikiem, tak jak w Barcelonie. AleMadryt to dla mnie esencja hiszpańskości. Uosabia wszystko, czego w Barcelonie brakuje mi najbardziej. Madryt to białe kamienice z małymi balkonikami, plaza mayor i fontanna na rondzie. OLE, kastaniety i torreadorzy. Madryt to Almodóvar. Madryt to Real:) Kolory, kawiarnie i elegancja. Ćwierkające światła, szerokie ulice, i niesamowita przestrzeń. Madryt to miasto do życia! I życiem tętniące.
I choć uwielbiam Barcelonę, brakuje mi w niej właśnie tej przestrzeni. I hiszpańskości. To wielka, turystyczna, europejska metropolia. Polana katalońskim sosem;) Owszem ma swoją duszę (co staram się w miarę regularnie w tym miejscu udowadniać), ale w zbyt wielkich dawkach- potrafi przytłaczać.





Do Madrytu postanowilysmy sie wybrac rownie spontanicznie jak na ostatni trip. Bez zbytniego planowania i ogarniania. Jeśli chodzi o samą podróż co tu dużo mówić. Na polish crew, jak to w pewnych kręgach jesteśmy nazywane, zawsze można liczyć. Mops, Katarzyna, Joanna i ja. Nie ma że nudno, szaro i ponuro. Z każdej sytuacji jest wyjście a problemy same się rozwiązują. Czasem zrobimy siupę czasem nie ogarniamy, ale zawsze jest pozytywnie :)



Po raz kolejny zaufałyśmy NEMO i po raz kolejny postawiłyśmy na couchsurfing. I o ile nemo nie zawiódł nas nigdy o tyle z coucha, o zgrozo!, tym razem nikt nie chciał nas przyjąć… Jeden pan Hiszpan napisał, że nie ma czasu. Choć bardzo by chciał go mieć, bo jesteśmy chicas de puta madre. Katarzyna widząc PUTA już chciała sprowadzić go do parteru, ale na szczęście w porę wątpliwości zostały rozwiane. Bo to pozytywne było. Nawet bardzo.



Zatrzymałyśmy się u Jose – znajomego Mopsa. Tym razem obyło się bez parkietu, choć nasz malutki materacyk na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Czy raczej w pamięci moich pleców. ..Jose w ramach integracji madrycko-barcelońskiej zabrał nas na domówkę - nasiadówkę do swoich śmiesznych kolegów – Pedro i Javiera.
Pedro to typowy madrileno - koszulka, lakierki, żelik we włosach i, jak na prawdziwego madrytczyka przystało , wrodzona nienawiść do Katalonii. Zarzucił mi w rozmowie, że nadużywam słowa „pues” i że to takie barcelońskie… Cóż… Może i gadam pues, ale nie widzę w tym nic barcelońskiego. Myślę że to była marna prowokacja. Poza katalońskimi zaczepkami Pedro był bardzo miły. Żebyśmy się czuły jak w Polsce, do każdego hiszpańskiego słowa dodawał -SKI. Gracias-SKI, hace frio-SKI? Quieres una cerveza-SKI? Doprawdy, urocze. Czułam się jak debil.
Javier z kolei, poza fajnym mieszkaniem i tekstem: Znajomi mówią, że wyglądam jak Bardem (haha), niczym specjalnym nie zwrócił naszej uwagi.
Oczywiście oprócz integrowania się i spania na materacu dużo zwiedzałyśmy. Choć, tak jak już wspomniałam „zwiedzanie Madrytu” ogranicza się raczej do szwendania się po ulicach, parkach i obserwowania turbo szybkiego życia. Nie mogło się obyć bez odwiedzin w moim najukochańszym i najpiękniejszym (tak tak, piękniejszym od Guella) parku. Retiro. To jedno z najcudownijeszych miejsc jakie widziałam w życiu. Chciałabym mieć w nim własny domek. Albo chociaż namiocik. Może kiedyś…Bez kitu.




W sobotę z kolei, odwiedziłyśmy jedną z podmadryckich perełek Toledo (tak, to od Seata) Małe, trochę ukryte miasteczko. Jak dla mnie – hiszpańska wersja Obidos. Labirytny uliczek, mury, arabskie pozostałości, imponująca katedra– myślę, że czas zatrzymał się w tym miejscu jakieś 500 lat temu.




Madrycki wypad zdecydowanie utwierdził mnie w przekonaniu, że uwielbiam to miasto. Na pewno nie raz będę chciała do niego wrócić. I choć jestem z nim w mocny sposób związana, zauważam, że to jednak w Barcelonie powoli zaczynam się już czuć „jak u siebie”… Wracając wieczorem do mojego miasta, mijając las Ramblas, Arc de Triomf, spogląjąc przez okno na migający Gotic, poczułam jakąś ulgę. Coś w stylu „nareszcie w domu".
Kto wie, może za 2 miesiące zaden Madryt nie bedzie w stanie zastapic mi Barcelony. Odnajde w niej brakujaca przestrzen, poczuje hiszpanska dusze. Pues...zobaczymy :)

poniedziałek, 9 listopada 2009

o odkrywaniu

Po dwóch miesiącach mieszkania w jednym miejscu łatwo można odnieść wrażenie, że zna się już wszystko na wylot. Wiem co gdzie jak, widziałam totamto, mapa staje się zbędna a do codzienności zaczyna się niepozornie wkradać znudzenie. Niedawno, przez ułamek sekundy przemknęło mi przez myśl, że może właśnie niebezpiecznie zbliża się ten moment. Ile można się szlajać po Goticu, patrzeć na morze, jeść owoce w Boquerii i piknikować w Parku Guell…
Na szczęście nuda w Barcelonie absolutnie nie wchodzi w grę! To miasto ciągłych odkryć. Czy też jak kto woli - miasto dla odkrywców. Bez kitu!
W ostatnim czasie, kiedy zdawać by się mogło, że nic już nie jest w stanie mnie zaskoczyć, praktycznie każdy dzień przynosi jakieś nowe niespodzianki. Jedną z nich jest kolejna czadowa dzielnica. Gracia. Co zabawne, w zeszłym roku mieszkałam tuż koło niej.. Ale jakoś nigdy nie pomyślałam, że może zrobić na mnie jakiekolwiek wrażenie. A jednak..Wystarczy mały spacerek w sobotnie popołudnie, żeby spojrzeć na Gracię w zupełnie inny sposób.




Jak to ujęła Katarzyna – to najbardziej hiszpańska część Barcelony – miasta, skądinąd mało hiszpańskiego. Stare wysokie kamienice, małe placyki, babcia śpiąca w fotelu na ulicy i drużyna hiszpańskich dziadków prowadząca zaciekłą dyskusję przy butelce schłodzonego browara. Sceneria jak z filmu! Wim Wenders absolutnie powinien rozważyć nakręcenie Gracia shooting..Albo Gracia story, jak kto woli. Scenariusz już mam w głowie:)
O ile wycieczka w weekend do Gotica, z powodu turystów, jest absolutnym samobójstwem o tyle Gracia to miejsce zupełnie nietknięte szaleństwem zwiedzania, oglądania i pstrykania zdjęć. W Gracii odkryłam klub, w którym cztery razy w tygodniu odbywają się pokazy flamenco, kolejny sklepi CLINKa (mój ulubiony barcelonski ciuchland) , klimatyczne puby i, coś,czego, obok pierogów i twarożka, brakuje mi w Hiszpanii najbardziej. KINO :) Studyjne, małe kino na calle Verde! Co wspanialsze w kinie filmy puszczane są w wersji oryginalnej. Bilet za 5 euro więc jak na te warunki szał taniocha i turbo opcja.




Z innych miejskich odkryć –w sobotę odkryłam punkt z którego rozpościera się najpiękniejszy widok na moje miasto nocą. Trzeba się trochę powspinać, wiatr wieje okrutnie, ale cóż – warto. Patrząc na migające w oddali światełka, kolorowe fontanny i hipnotyzujące Tibidabo można dostać niezłej zawiechy i pomyśleć: „jestem w bajce”.



Jak się okazuje odkrycia nie dotyczą tylko rzeczy widocznych i namacalnych. Oj nie... Ostatnio odkryłam na przykład, trochę z przerażeniem, że coraz bardziej kumam kataloński. Ten pisany oczywiście. Mówiony dalej brzmi jak jakieś szeleszczące nieporozumienie . W sumie nie wiem czy powinnam się tym chwalić, trochę się nawet tego wstydzę. Ale co robić. Prędzej czy później musiało to nastąpić.

Jakby nie patrzeć sam erasmus przynosi wiele interesujących odkryć. Każdego dnia poznaję nowych ludzi a tym samym odkrywam. Nowe filmy, muzykę, opinie… I po raz kolejny to, że pozory chyba faktycznie jednak mylą.
Damien, nasz „mały francuski przyjaciel” wcale nie jest zapatrzonym w siebie ignorantem! Jest bardzo miły i robi fajne imprezy w swoim równie fajnym mieszkaniu na Barcelonecie :)
Benouite, zwany Benkiem, który początkowo bardzo mnie irytował, również ostatnio pokazał inną twarz. Benek, z nauk politycznych, słucha MGMT i lubi Milana Kunderę. Jego największą pasją jest pisanie. Książek w sensie. I pisze, bo to lubi- co nie ukrywam, bardzo mi imponuje.



Jak widać dzień bez odkryć to dzień stracony. Przykłady można wymieniać godzinami. Ale w sumie kogo obchodzi, że znalazłam kolejny wyturbisty klub na Goticu. Park przy Diagonalu. Sklep z kolczykami na Ravalu... I to że, jak się okazało, kupiłam najdroższą z możliwych kartę do telefonu... To chyba jedyne odkrycie ostatnich tygodni o którym wolałabym zapomnieć. Jak najszybciej. Bez kitu.

sobota, 31 października 2009

Take it easy!

Mam wrażenie, ze życie w Hiszpanii toczy się absolutnie w zwolnionym tempie. I choć nie zawsze mi to odpowiada chyba muszę to w końcu zakceptować... Tranquilazate, no worries, take it easy! Jak nie zrobisz tego dzisiaj jest przeciez jutro. Albo pojutrze – who cares. Nie ma sensu czymkolwiek się przejmować, stres jest absolutnie zbędny a słowo POŚPIECH- nie istnieje…



Rozkład jazdy na przystankach też nie istnieje. Autobus będzie wtedy, kiedy będzie – a jeżeli przyjechał, należy się z tego powodu bardzo cieszyć. Ostatnio miałam pecha, bo nie przyjechał. Cały dzień. Czekałam 1,5 godziny żeby może do szkoły pojechać … Ale widocznie panowie gdzieś sie zagdali. Albo przysnęli. Nie wiem, w każdym razie czil, no worries. Take it easy!



Czilowy nastrój widoczny jest też w szkole. Normalne jest, że na stołówce,w cenie obiadu zawiera się browar: estrella, san miguel a może coronita? Do wyboru do koloru.. Na śniadanie z kanapką też jest w zestawie a fajka na korytarzu przed salą to normalna sprawa. Przekreślony znaczek FUMAR nikomu nie sprawia problemu…Po prostu czil, no worries. Take it easy!



Doskonałym przykładem iście hiszpańskiego podejścia do życia jest mój ulubiony nauczyciel-pan Jorge. Pan Jorge to ten z nadmierną „cetą”: 140cm wzrostu,drobna łysinka, różowe krawaty i koszula w kratę. Nie wiem do końca czy ma jakiekolwiek pojęcia o przedmiocie który wykłada…szczerze mówiąc wątpię. Nie bardzo umie liczyć, mówi do kalkulatora HOLA, a przekształcenie wzoru a=bXc to dla niego wyższa matematyka. I choć ostatnio napisał na tablicy jakąś całkę, podejrzewam, że nie ma pojęcia co ona oznacza. Nie to żebym ja miała, czy coś, no ale ja z całek 3,5 miałam. Kiedyś tam. W każdym razie czil no worries. Take it easy!



Niedawno okazało się ze Jorge nie jest z Andaluzji. Po prostu ma wadę wymowy – stąd to plucie. No cóż, bywa. W każdym razie jest stu procentowym Katalończykiem. Ostatnio tłumacząc inversion i financiacion tak się zaangażował, że nagle z czystego kastylijskiego w płynny sposób przeszedł na znienawidzony catala. Trochę mnie tym zirytował. No wiec my bunt, że seńor, ale może by tak hiszpański, ze nie rozumiemy ,erazmus. Ale Jorge stwierdził: Chicos, tejkerizi! ja tez nic tego nie rozumiem. Zadanie za trudne, idziemy dalej... No jasne, w koncu czil no worries. Take it easy!



Mogłabym znaleźć takich przykładów na pęczki… Autobusy, które nie przyjeżdżają, zegarki, które nie chodzą, kelner, który patrzy na ciebie jak na idiotę, kiedy szukasz go, żeby zapłacić… No te preocupes. Take it easy!
Fajnie. Ale nie wiem czy mogłabym tak całe życie… Czasami brakuje mi tej polskiej adrenalinki. Drobne stresiki, mały pośpiech , skurcz żołądka, wszystko on time.. Ale tylko czasami :)
Póki co korzystam z życia w zwolnionym tempie. Chodzę na Tibidabo, patrzę na morze, czasem idę do szkoły (na prawdę,mamo) i powtarzam sobie ze trzeba take it easy. Może w końcu w to uwierzę…

sobota, 24 października 2009

I'm from Barcelona?

Odkąd przyjechałam do Hiszpanii zastanawiam się ile czasu będzie musiało minąć, żebym mogła powiedzieć: Mieszkam w Barcelonie. Czuje to miasto, żyję jego rytmem, jestem stąd.Tydzień? Miesiąc? Pół roku? A może nigdy nie uda mi się tego miejsca ogarnąć…
Nadal nie wiem kiedy i czy ten moment nadejdzie. Ale chyba powoli zaczyna tworzyć się między nami(w sensie że mną a Barsą) interesująca więź.
Poczułam to dopiero niedawno, spacerując po uliczkach mojej ulubionej dzielnicy- Barri Gotic.




W Goticu jest coś absolutnie magicznego. Bez kitu. To niesamowite ale, choć nie jest duża, za każdym razem odkrywam w niej nowe miejsce! Nowy plac, uliczkę, nowy sklep, klub. Co gorsza, trudno do tego samego punktu dwa razy trafić (a dodatkowo biorąc pod uwagę moją orientację w terenie, szału tym bardziej nie będzie..)
Choć Gotic znajduje się w centrum Barcelony, nie ma w niej turystów – oczywiście jeżeli zrezygnuje się ze spaceru głównym deptakiem. Wystarczy skręcić w lewo, potem w prawo a potem pójść prosto wgłąb uliczki by nagle znaleźć się w jakimś innym wymiarze. W sercu Barcelony. Tej prawdziwej! Bez głupich stosik z pocztówkami i Pakistańczyków sprzedających cerveza. Tylko wtedy można poczuć prawdziwy klimat tego miasta i zrozumieć dlaczego jest tym ulubionym i jedynym w swoim rodzaju.

To właśnie w Barri Gotic, znajdują się moje ulubione bary i miejsca w których mogłabym przesiedzieć cały dzień (przezornie zaznaczyłam na mapie nazwy ulic;)).
Plaza del Rei



Mały, zapomniany, opuszczony placyk za zakrętem. Polecam zwłaszcza wieczorami. Podświetlone kamienice, wysokie schody, na których ktoś siedzi z gitarą i śpiewa flamenco .Ukryty bar, do którego trudno wejść – przy drzwiach leży 30 kilogramowy baset i długo czasu zajmuje, żeby łaskawie podniósł głowę.
Niedaleko placu znalazlam dwa najwspanialsze bary ever. Pierwszy to Manchester na c/Milans. Schowany za najdalszym możliwym rogiem.



To taki mój muzyczny raj. Plakaty Sex pistols, Joy Division i Davida Bowie. To jedyne miejsce, w którym w ciągu jednej godziny można usłyszeć The Cure, Strokesów, Radiohead i Pixies. Po 3 godzinach siedzenia nie mam dosyć… Dodając do tego intrygujący wystrój, oryginalne postaci przemykające to tu to tam – można się w tym miejscu absoltunie zakochać.
Drugi bar to El Mariachi – niewiele osób wie o jego istnieniu, bo niedość że malutki, schowany jest najbardziej jak to tylko możliwe. Do el Mariatchi nie trafilam z przypadku. El Mariatchi to bar…. Manu Chao :) Co widać słychać i czuć.




Niestety samego Manu nie spotkaliśmy, ale jego ducha dało się zdecydowanie wyczuć! I nie tylko o muzykę tu chodzi. Kolory, szalona obsługa no i najpyszniejsza herbata z miodem jaką piłam.

Oczywiście mogłabym teraz opisywać tysiące innych podobnych miejsc, które zwróciły moją uwagę. Sklepy, plakaty, okiennice i inne detale… Ale nie wiem czy jest sens. Chcę tylko powiedzieć, że to właśnie dzięki takim perełkom można poznać prawdziwego ducha miasta. Jeżeli ktoś po spacerze na Las Ramblas i odhaczeniu najładniejszych zabytków Gaudiego myśli, że zna Barcelonę – lo siento ale bardzo się myli.
Sama nie wiem czy ją znam. Chyba jeszcze trochę czasu musi minąć. Ale wiem na pewno, że zaczynam rozumieć to miasto. I zakochuję się w nim coraz bardziej!

piątek, 16 października 2009

spontan trip

Dziś będzie dzienniczek z podróży. Podróży absolutnie nie planowanej, spontanicznej i szalonej do granic wytrzymalosci.
Nie wiem za bardzo od czego zacząć…Może od tego, ze w sobotę Mops wpadł na genialny pomysł: Laski, jedziemy do outletu! No to pojechałysmy. Problem polega na tym, ze do outletu nigdy nie dotarłyśmy. W drodze rzuciła myślą jeszcze genialniejszą: A może pojedźmy gdzies! Za Barsę! Ale tak daleko! Nie pamiętam czyja to była sprawka. Jak znam życie pewnie Mopsa.
W każdym razie, nie namyślając się zbyt długo, weszłyśmy do pierwszej lepszej pakistańskiej kafejki i zaklapałyśmy na 4 dni najtańsze auto jakie znalazlyśmy w Barcelonie. Okazało się ze towarzyszem naszej podróży będzie niejaki Nemo. Citroen Nemo. Od razu go pokochałam-wbrew życiowej zasadzie albo Seat albo nic.



W niedzielę rano wystartowałysmy. Bez kitu!
Już sama droga była jedną wielką polewką…Pozbawione porządnej mapy i pojęcia w którym kierunku jechać trochę nam zajęło żeby ogarnąć co się dzieje.. Ale wspólnymi siłami, udalo się.
Pierwszy przystanek Zaragoza. 350 km od Barsy. Całe szczęście Zaragoze mas o menos kojarzę, wiec udalo nam się w miare szybko podbić miasto. Trafiłysmy na największe święto regionu: Fiesta de Pilar. Święto jakiejś tam dziewicy… Dokladnie nie wiem o co chodziło, ale było bajecznie. Tysiące ludzi tworzący kopiec z kwiatów na środku rynku, koncert Nena Daconte, flamenco na ulicach - cudownie! W koncu, po katalońskiej traumie, poczułam się jak w sercu prawdziwej Hiszpanii.





Ponieważ wycieczka była spontaniczna również kwestie noclegu zostawiłysmy w rekach opatrzności…A konkretnie Couchsurfingu. Kachon wyslal z 30 zapytan pt: Jestesmy 4 mile czikas i nie mamy gdzie spac. Udało się. Zgłosił się do nas niejaki Andres i powiedział: Dziewczyny możecie wbijać! Andres, strażak z zawodu, był bardzo miły, ale troche mnie wkurzył. Na wstepie powiedzial , że Hola ale wy jesteście duże! Kurduplasty ignorant… Ale zgodził się nas przyjąć, więc nie ma co marudzić. Ugościł nas w swoim nowym mieszkaniu: bez mebli, lamp i łóżek - w sensie ze nocka na parkiecie(takim z drewna-nie dancefloor of course…). Wieczorem , co by odreagować i przygotować się na ciężką noc, postanowiłyśmy pójść do wesołego miasteczka w którym to znalazłyśmy namiot….OKTOBER FEST! Beeeeez kitu absolutnie



Niemieckie party w sercu Hiszpanii: browar leje się strumieniami, Helgi roznoszące kufle, tłusta kiełbacha i bawarskie przyśpiewki. Ubaw po pachy.
Wracając o 3 z dojcz party okazało się że Andres jeszcze jest w mieście i przyjdzie mas o menos za godzinę. Niewiele sobie z tego zrobiłyśmy, szczerze mówiąc… Po prostu poszłyśmy spać. Na korytarzu pod drzwiami. Tak Mamo, dobrze widzisz: Twoje dziecko spało jak zabite na klatce schodowej. Na domino: ja na ścianie, Mops na mnie, Joanna na Mopsie, Kachon na Joannie. Ale tylko jakiej 1,5 godziny więc w miarę spoko!

Ranek był dość ciężki,ale ponieważ jesteśmy bardzo dzielne dziewczyny ruszyłysmy w dalszą drogę. Następny przystanek- Pamplona … Jedno z moich ulubionych miejsc. Ostatnim razem jak tam bylam lało jak ta lala… Mgła, zimno Bibisz i ja w sandałach i skapretkach.. Siupa roku! Tym razem miałyśmy więcej szczęścia. Chłodno było, w końcu to już prawie sama północ, ale słońce dawało czadu. Pamplona to jedno z najpiękniejszych miasteczek ever. Bije od niego jakiś niesamowity spokój, cisza… Nie to co zahukana Barsa, w której miliony turystów depczą każdy centymetr…




Pamplona to wąskie uliczki, barwne kamieniczki, małe kawiarenki i życie w zwolnionym tempie. Stwierdziłyśmy, że na starość przeniesiemy się właśnie tutaj:) Jak dla mnie opcja turbo!
W Pamplonie spedzilysmy kilka godzin. Na kolejne 2 dni zaplanowalysmy samą północ- San Sebastian, serce Kraju Basków. I tutaj zaczyna się najpiękniejszy etap naszej podróży. Najpiękniejszy pod każdym względem. Już sama droga była niesamowita-krajobraz absolutnie powalający! Po raz pierwszy zobaczyłam w Hiszpanii ogromne połacie zieleni, wielkie jeziora błyszczące w słońcu, góry, przepaście, coś niesamowitego. Poczułam się bardziej jak w jakiejś Irlandii bez kitu. W każdym razie z typową Hiszpanią miało to mało wspólnego. Tutaj też pierwszy raz zetknęłyśmy się z językiem Basków, który podobnie jak Kataloński w Barsie, tu jest językiem jedynym słusznym i właściwym. I o ile Kataloński można jeszcze sczaić, Euskera to już totalna miazga.



Z San Sebastian zgłosił się chico, który stwierdził, że nas przenocuje… Problem polegał na tym, że spodziewał się tylko dwóch osób. Trochę siupa… No ale jak nas zobaczył, stwierdził, że musimy być troche krejzi, a on lubi takich ludzi więc nas przyjmie w swoje progi. Tak właśnie poznałyśmy Mirko. Mirko Chorwat, lat 28. Po doświadczeniu z Andresem na początku był dystans, który szybko zniknął, bo chłopak okazał się bardzo w porządku. Pracował w pobliskim hostelu. Hostelu nie byle jakim: 30 euro za nocleg, serce miasta, wypasione pokoje..Okazało się ze, kiedy szefa nie ma Mirko zaprasza do siebie do pokojów hotelowych zagubione owieczki szukające noclegu na coucha. I tak o to za darmo mieszkałyśmy w 4 osobowym pokoju przy rynku w San Sebastian, z dwoma łazienkami i ogólnym wypasem...
Co do San Sebastian - aboslutnie skradło moje serce. To jedno z najpiększniejszych miast jakie kiedykolwiek widziałam. W ogóle stwierdzam, ze jestem in love with Kraj Baskow i na pewno chcę tu jeszcze wrócić.



Wieczorami Mirko pokazał nam drugą stronę miasta: alternatywne kluby, rockowe koncerty, miejscowe speluny… Pub w którym na puszczali Lou Reeda na zmianę z Hot Chipem i Joy Division. Bez kitu absolutny paradise…




Wróciłysmy w srode przemierzając 600 km z naszym nemo. A ponieważ jak ognia unikałyśmy płatnych autostrad, nasza droga prowadziła przez kręte górskie ulice, „sawanny”, jeziora i inne wyrąbiste miejsca…

Jaki wniosek z tego przydługiego tekstu? Mianowicie taki, że spontaniczne wycieczki to najlepsza bania jaka może się przytrafić. Ok, nie mam nowych spodni. Moje buty rozlatują się coraz bardziej. Ale dla takich przeżyć, takich miejsc, ludzi, widoków i przypałów – mogę nawet chodzić boso. Cały rok!