wtorek, 29 września 2009

Castellano? no entiendo...

Barcelona nie jest chyba najlepszym miejscem na naukę hiszpańskiego. Bez kitu…



Katalończycy na każdym kroku starają się podkreślić swoją odrębność a na ulicy trudno usłyszeć czysty castellano. Nazwy sklepów, napisy, reklamy czy ogłoszenia serwowane są na pierwszym planie po katalońsku. Po hiszpańsku – zawsze małym druczkiem. I z wieeelką łaską. Szczerze mówiąc trochę mnie to nawet śmieszy-pytasz po hiszpańsku, odpowiedź w catala... Takie z nich buraki!
Ale chyba największy ubaw mam tu z katalońskimi wykładowcami...Biedaczki, zmuszone do prowadzenia zajęć w castellano, koniecznie chcą się jakoś odegrać. No to jazda -wszystkie kserówki, programy, zadania, które rozdają są wyłącznie w catala. Że tak niby przez przypadek. Cwaniaczki…

Jednak okazuje się że katloński to nie jedyny problem. Zapomniałam, głupia, że sam hiszpański ma chyba z 5 tysięcy różnych akcentów,dialektów i innych odmian, które czasami na prawdę trudno ogarnąć. Pisałam już o wykładowcy z handlu zagranicznego który strasznie zapodaje z francuska… Ątes, frąces pitu pitu. Zrozumieć można, ale strasznie to męczące… Zwłaszcza jeśli nie trawi się francuskiego (Batoniku wybacz mi!;*)
Innym ciekawym przypadkiem jest wykładowca z sociologii – pan Leonardo. Pan Leonadro, nie mówi po hiszpańsku. Ba! Nie mówi nawet po katalońsku… Leonardo zajeżdża takim portuñolem, czy też sportugalszczonym españolem, że niewiele osób na sali ogarnia kuwetę. Majsz kojzasz, empreeeza, amigusz i otrasz perzonasz. No i to obrigado na końcu. Dzięki portugalskim wtykom w rodzinie słowotok Leonarda nie brzmiał dla mnie aż tak kosmicznie, ale mimo wszystko -nie bardzo skumałam o co mu chodzi… Będzie zabawnie.
Z kolei pana Jorge, nauczyciela z zarządzania, zdecydowanie podejrzewam o jakieś andaluzyjskie korzenie. Mówi po kastylisku, owszem. Ale zdecydowanie cierpi na zespół nadmiernej „cety”: nie dość że sepleni to jeszcze opluwa wszystkich w promieniu metra. Z tyłu nie słychac a z przodu fontanna, nie wiadomo co gorsze. Ale pan jest strasznie sympatyczny i nadrabia poczuciem humoru :]

Oczywiście zdarzają się wyjątki. Profesor od economia espanyola mowi tak przepięknym kastylijskim, że chyba zacznę go nagrywać. Chciałabym tak kiedyś mówić…
Eh...niedoczekanie.

niedziela, 27 września 2009

niedzielny czil...

„Mercowe” biby, zabójcza klima w metrze i kimanie na plaży dały się we znaki – głos odmówił posłuszeństwa a głowę coś chce rozsadzić na wszystkie strony świata. Dlatego sobotę i część niedzieli spędzam raczej w klimatach piżamowo-laptopowo-herbatkowych. Żadnych imprez, plaży brak, spokój, cisza, pełen czil. Niestety, świadomość tego, że gdzieś za ścianą czai się katloński dziadek nie do końca pozwala się zrelaksować.. Dlatego postanowiłam zaczerpnąć, średnio świeżego, ale jednak powietrza i wybrać się na mały spacer po okolicy.


Ponieważ dzisiaj niedziela ,a do tego pora siesty, dzielnica jest absolutnie wymarła. Cisza, spokój, czasem leniwie przebiegnie jakiś kot…




Jednak im bliżej Sagrady, tym mniejsza sielanka. Turistas turistas turistas. I wszystkie konsekwencje z tym związane: tandente sklepiki z szalikami i koszulkami Puyola i Iniesty,torebki, na których Barcelona odmieniona jest przez wszystkie przypadki… Byki, sombrera, kastaniety wachlarze- jedno wielkie OLE!




Sagrada jak to Sagrada-więcej widać żurawi niż samej katedry. Dla mnie zawsze będzie trochę przereklamowana..Mimo wszystko-miło popatrzeć, w końcu legenda...



Wracając na Sicilie przed blokiem czekała na mnie miła niespodzianka...



Teraz, jak nigdy wcześniej, poczułam się jak w domu :)

piątek, 25 września 2009

Fiesta fiesta fiesta...

Fiesta, fiesty, fieście, fiestę, o fieście, z fiestą....
Bez kitu, ale od środy słowo fiesta chciałoby się odmienić nie przez 7 a przez 777 przypadków. Odkąd zaczęło się Merce Barcelona to jedna wielka impreza. W dzien, w nocy, na ulicy w barze, w metrze. Wszędzie! Trudno to wszystko ogarnąć.
W środę zainaugurowaliśmy wszechobecne świętowanie na plaży (z don Simonem por supuesto) a później dołączylismy do ogólnej biby na Plaza Catalunya... Petardy, parady, bębny, koncerty. Doookoła mnóstwo najrożniejszych ludzi z całego świata: studenci, żule, rodziny z dziećmi, turyści, prostytutki, biznesmeni i transwestyci, paradujący na 20 cm szpilkach w blond perukach. Gael w Złym wychowaniu przy nich wymięka...
Po tym wszystkim co tu widzę, muszę dokonać pewnego sprostowania: to nie prawda ze Almodóvar ma zrytą banie! On po prostu żyje w kraju, w którym rzeczywistość jest jak w krzywym zwierciadle. Tutaj nic nie jest w stanie zaskoczyć...

A jak już jestem przy temacie fiest: gdziekolwiek nie pójdę, we wszystkich barach, dyskotekach czy nawet na ulicy w kółko puszczają te same piosenki – David Bisbal, Ave maria cuando seras mia, Buena vista social club, Nena Daconte no i przede wszystkim…. Elevis!! Crespo rzecz jasna. Nie ma dnia bez Suavemente i choć z kroczkami najlepiej nie jest, nogi same rwą się do tańca. VENGA!

środa, 23 września 2009

It's erasmus, nena!

Słowo „erasmus” musi mieć w sobie coś magicznego. Nowo poznani ludzie, słysząc, że jestem erazmusem, ze zrozumieniem przytakują i uśmiechają się znacząco. Victor, ten od samolotów, już pierwszego dnia stwierdził: "Nena it’s erasmus en Barcelona! Nie ma nic lepszego!”.
Przez pierwszy tydzień trudno mi było w to uwierzyć. Deszcz, szukanie mieszkania, katloński na każdym kroku i uniwersytet, w którym można się zgubić – wszystko wydawało się jakieś obce i gorsze. Poza tym dziadek, u którego obecnie mieszkamy okazał się zwykłym dziadem psychopatą - kontrola na każdym kroku, silencio, a za wizytę znajomych: dame 15 euro…

Jednak im więcej czasu mija, tym bardziej wierzę Victorowi! Wszystko zaczyna się powoli wyjaśniać. Dzisiaj znalazłyśmy z Aśką idealne mieszkanko w Cerdenyoli – miasteczku koło naszego uni, 20 minut autobusem od BCN. Duże pokoje, salon, taras, na dole ogród, cena o wiele niższa, no i przede wszystkim dziadów brak! Przeprowadzamy się 1.10 :) Bez kitu odliczam godziny… W okolicy mieszka mnóstwo studentów, głównie erazmusów, więc można w kapciach, po sąsiedzku w odwiedziny, bez płacenia.

Jeśli chodzi o zajęcia tutaj też na razie nie ma kwasu. Na większości bez problemu przechodzą na castellano.A gdy pan jest upierdliwy i próbuje nawijać po katalońsku zbuntowani erazmusi ostentacyjnie wychodzą trzaskając drzwiami. Niesamowita satysfakcja...

Z innych optymistycznych wiadomości: dziś po raz pierwszy od wielu dni wyszło słońce – prawdziwe,palące,krótkie rękawki wracają do mody.
A gdyby komuś było mało – wieczorem zaczyna się najważniejsza i największa fiesta Barcelony: „Merce”. W czwartek i piątek nie ma zajęć bo do niedzieli w mieście jest jedna wielka biba. Wszyscy trąbią o tym już odkąd tu przyjechałysmy. Koncerty na każdym rogu, darmowa sangria, pokazy tańców i jedno wielkie oleee...

No cóż..."It's erasmus nena".
Czego chcieć więcej..

poniedziałek, 21 września 2009

o kampusach i kampusikach

Jeżeli ktokolwiek kiedykolwiek nazwie Uniwersytet ekonomiczny we Wrocławiu kampusem, przysięgam, że ze śmiechu spadnę z krzesła. Mając porównanie z moją obecną uczelnią, nasza cudowna alma mater to najwyżej jakiś mikro-kampusik. Kampusiątko.
Universitat Autonoma de Barcelona to miasteczko. Prawie jak...Strzelin! ;) (Tatar high five!). Ma własne sklepy, fryzjera, restauracje, osiedle mieszkalne i bezpłatną linię autobusów, która wozi studentow od jednego budynku do drugiego. Podroz z jednego konca uczelni na drugi zajmuje mniej wiecej tyle co przemieszczenie się z KOZ na maja. Bez kitu! Czuje się tu strasznie malutka...
Dzisiaj po raz pierwszy byłyśmy na zajęciach. Dostałyśmy szitowy czerwony plecaczek erazmusa, zieloną teczkę, mnóstwo gadżetow, książeczek i innych świstków - por supuesto wszystko po katalońsku... Wśród erazmusów krąża złowieszcze plotki, że aż 70% przedmiotów na UAB jest w tym języku...Ale jak na razie całe szczęście trafiłam tylko na castellano. Pan od handlu międzynarodowego mówił wprawdzie z jakimś francuskim akcentem, ale było miło;) Przez pierwszą godzinę z wielkim poświęceniem tłumaczył co to jest koszt alternatywny, pytając co chwilę czy entendemos. Przez drugą godzinę wyjaśniał teorię Ricardo na przykładzie Picassa i Degasa którzy malują obrazy i koszą trawniki...
Jarek B. zdecydowanie powinien brać z niego przykład!

Tyle o kampusach.
Wieczorem, dla równowangi, idziemy, z poznanymi Polakami erazmusami, na polisz najt do Czarnej Owcy - sympatycznej, erazmusowo-studenckiej mordowni w centrum BCN.
Bez kitu, Salud!

piątek, 18 września 2009

Alleluja

Alleluja mam swój pokój :)
Szału nie ma, ale ważne ze własny, exterior no i przy samej Sagradzie na ulicy Sicilia – jak na taka miejscowke cena tez w miare przystepna. Chociaż słowa 'cena' i 'przystępna' w Barcelonie generalnie się wykluczają... Nasze cudowne miesięczne 'stypendium' czy raczej jałmużna nie starczyło nam nawet na bilet metra. Ale co robić, zachciało się erazmusa to się teraz ma!
A wracając do pokoju - alleluja to na prawdę dobre stwierdzenie, bo w naszym piso na ścianie wisi wielki Jezus. To znaczy obraz Jezu ufam tobie.Z polskim napisem! Od razu jakos tak swojsko sie zrobilo ;)
Mieszkanie wynajmuje nam je pan dziadek Hiszpan, raczej sympatyczny, ma swoje piso, takze nie bedzie nam siedziec na glowie -hołp soł. Mieszkamy w trojke jeszcze z jakimś colombiano, wydaje sie calkiem do ugadania - dzisiaj pomogl nam naprawic pralke, ktora juz zdazylysmy zepsuc. No i poza tym zawsze ktos do pohablania pod reka.
Jutro w koncu wyciagne aparat z mojej walizki i wrzuce troche fotos. A teraz mam zamiar porzadnie zmulic. W moim prywatnym dresie, w moim prywatnym nowym hiszpańskim pokoju :D

czwartek, 17 września 2009

FAKENSZIT

Ten fakenszit dotyczy oczywiście mojej obecnej sytuacji mieszkaniowej. A w zasadzie jej absolutnej beznadziejności. Po 4 dniach szukania, lazenia, dzwonienia, widze czarny tunel i zadnego, najmniejszego nawet swiatelka. Szukanie mieszkania w obcym mieście to jedna z najbardziej frustrujących rzeczy ever! Po tych kilku dniach mam w pamięci praktycznie całą topografię miasta: która dzielnica gdzie, w której jakie ceny, ile warzywniakow jest na eixample i gdzie jest body shop w la sagradzie. Formułkę, że ‘Buenos dias jestem izi gołing i szukam pokoju ‘etc, którą wypowiadam 50 razy dziennie przez telefon będę pamiętać do końca swoich dni…

Obejrzalysmy kilkadziesiat rozych miejsc i przezylysmy niejedna dziwna sytuacje…
We wtorek znalazlysmy IDEALNE (wedlug ogloszenia) mieszkanie w samym centrum BCN… Wszystko było ok, dopóki nie okazalo się ze osoba która chce nam je wynajac jest prostytutką i w sumie to „czikas, ja będę z wami mieszkac od czwartku do niedzieli także no hay problema!” .
Inna „rezydencja” bylaby calkiem ok, gdyby nie miala 50 grzybow na scianie, którym możnaby nadawac kazdego dnia nowe imiona.
Dzisiaj o maly wlos nie spotkalysmy się z niejakim panem Hasanem, który ma 2 habitaciones i bardzo się ucieszyl ze somos dos chicas i mamy 22 anos. W ostatniej chwili cos mnie tknelo ze może lepiej zrezygnowac z tego spotkania….(za duzo okruchow zycia się naogladalam)
Niestety tak to jest jak unit jest za miastem – no hay pisos studenckich w centrum. A jeśli sa to dobrze się skubane chowaja…

pierwsze koty za płoty....

Jeżeli pierwszy dzień erazmusa jest zapowiedzią tego co wydarzy się przez najbliższe miesiące, to przede mną szykuje się niezły hardkorek...
Sama podróż minęła zakakująco szybko i co dziwne bez niespodzianek. Wyjątkowo obyło się bez piszczenia w bramkach, paradowania w skarpetkach przed ochroną a żaden celnik nie zaglądał mi do kanapek. W samolocie pan Hiszpan pilot powiedział ‘Hola i pobełkotał trochę po angielsku. W pierwszej chwili myślałyśmy, że to kataloński, ale gardłowe tenkju tenkju forrr atenszyn, wyjasnilo wszystko. Na lotnisku w Gironie z kolei poczułam się jak w domu - od razu przypomniało mi się zeszłoroczne nocowanko na walizkach, bieganie ze szczoteczką do zębów tam i spowrotem :)

Tak więc dojechałyśmy, jesteśmy w Barsie, żyjemy! Na dobry początek – dopóki nie znajdziemy czegoś własnego, mieszkamy w piso znajomego Portugalca Kiniego i jego wesołymi companieros.

Kini, jak na maczo dżentelemena przystało, odbiera nas z bagażami i zabiera od razu do knajpos na mecz Sportingu. Idziemy, mimo tego, że od lat wbija mi sie do glowy, że to Benfica jest tą jedyną słuszną drużyną portugalska. łotewer..
Na meczu w koncu jest okazja poznac nowych tymczasowych wspolokatorow i uslyszec wszystkie mozliwe akcenty hiszpańskiego. Lorenzo italiaaaano. Jego espańollo doprowadza wszystkich do łez. Melisa, argentina, najnormalniejsza z całego towrzystwa. Po 3 piwach nie potrafi mowic bez argentynskiego szeleszczenia. Victor Portugalczyk, lat trzydziesci pare. Był greckim erazmusem. Victor zajmuje sie myciem samolotów na lotnisku i umie powiedzieć po polsku 'kocham cie'. Leandro brazylijczyk no i Kini.
Oczywisce, jak można bylo sie spodziewać, kulturalne ogladanie meczu zamienilo sie w licytowanie kto zna jakie przekleństwa/toasty w jakim języku i ogólnie takie takie.

Miało być kulturalnie, skończyło się jak zwykle – ta zasada obowiązuje w każdym kraju.
Wracamy piechotą: Melisa się zgubiła, Kini poszedł w prawo a my nie wiedzieć czemu podążamy za Lorenzo, który co 5 minut zapewnia nas ze za 5 minut będziemy w domu. Pamiętajcie-nigdy nie ufajcie pijanym Włochom!
Wracamy do domu, do naszej komórki i rzucamy się na matereac. Asia w kurtce.A ja-w butach...