Słowo „erasmus” musi mieć w sobie coś magicznego. Nowo poznani ludzie, słysząc, że jestem erazmusem, ze zrozumieniem przytakują i uśmiechają się znacząco. Victor, ten od samolotów, już pierwszego dnia stwierdził: "Nena it’s erasmus en Barcelona! Nie ma nic lepszego!”.
Przez pierwszy tydzień trudno mi było w to uwierzyć. Deszcz, szukanie mieszkania, katloński na każdym kroku i uniwersytet, w którym można się zgubić – wszystko wydawało się jakieś obce i gorsze. Poza tym dziadek, u którego obecnie mieszkamy okazał się zwykłym dziadem psychopatą - kontrola na każdym kroku, silencio, a za wizytę znajomych: dame 15 euro…
Jednak im więcej czasu mija, tym bardziej wierzę Victorowi! Wszystko zaczyna się powoli wyjaśniać. Dzisiaj znalazłyśmy z Aśką idealne mieszkanko w Cerdenyoli – miasteczku koło naszego uni, 20 minut autobusem od BCN. Duże pokoje, salon, taras, na dole ogród, cena o wiele niższa, no i przede wszystkim dziadów brak! Przeprowadzamy się 1.10 :) Bez kitu odliczam godziny… W okolicy mieszka mnóstwo studentów, głównie erazmusów, więc można w kapciach, po sąsiedzku w odwiedziny, bez płacenia.
Jeśli chodzi o zajęcia tutaj też na razie nie ma kwasu. Na większości bez problemu przechodzą na castellano.A gdy pan jest upierdliwy i próbuje nawijać po katalońsku zbuntowani erazmusi ostentacyjnie wychodzą trzaskając drzwiami. Niesamowita satysfakcja...
Z innych optymistycznych wiadomości: dziś po raz pierwszy od wielu dni wyszło słońce – prawdziwe,palące,krótkie rękawki wracają do mody.
A gdyby komuś było mało – wieczorem zaczyna się najważniejsza i największa fiesta Barcelony: „Merce”. W czwartek i piątek nie ma zajęć bo do niedzieli w mieście jest jedna wielka biba. Wszyscy trąbią o tym już odkąd tu przyjechałysmy. Koncerty na każdym rogu, darmowa sangria, pokazy tańców i jedno wielkie oleee...
No cóż..."It's erasmus nena".
Czego chcieć więcej..
środa, 23 września 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz