wtorek, 17 listopada 2009

Postcard from Madrid

Dzisiaj napiszę coś, czego osoba, mieszkajaca w Barcelonie pisac nie powinna. Przenigdy! Ale nic na to nie poradzę: KOCHAM MADRYT.
Tak wlasnie tak. Zdania nie zmienię, bez kitu. I choć, po barcelońskich odkryciach mowię to mniej zdecydowanie, w moim prywatnym rankingu odwieczny konflikt Madrid vs Barcelona w dalszym ciągu minimalnie wygrywa stolica...
Madryt, z perspektywy turysty, może wydawać się nudny. W Madrycie nie ma Gaudiego, Sagrady czy plaży. Nie ma „turystycznych smaczków”, miejsc, do których można by odbywać pielgrzymki z przewodnikiem, tak jak w Barcelonie. AleMadryt to dla mnie esencja hiszpańskości. Uosabia wszystko, czego w Barcelonie brakuje mi najbardziej. Madryt to białe kamienice z małymi balkonikami, plaza mayor i fontanna na rondzie. OLE, kastaniety i torreadorzy. Madryt to Almodóvar. Madryt to Real:) Kolory, kawiarnie i elegancja. Ćwierkające światła, szerokie ulice, i niesamowita przestrzeń. Madryt to miasto do życia! I życiem tętniące.
I choć uwielbiam Barcelonę, brakuje mi w niej właśnie tej przestrzeni. I hiszpańskości. To wielka, turystyczna, europejska metropolia. Polana katalońskim sosem;) Owszem ma swoją duszę (co staram się w miarę regularnie w tym miejscu udowadniać), ale w zbyt wielkich dawkach- potrafi przytłaczać.





Do Madrytu postanowilysmy sie wybrac rownie spontanicznie jak na ostatni trip. Bez zbytniego planowania i ogarniania. Jeśli chodzi o samą podróż co tu dużo mówić. Na polish crew, jak to w pewnych kręgach jesteśmy nazywane, zawsze można liczyć. Mops, Katarzyna, Joanna i ja. Nie ma że nudno, szaro i ponuro. Z każdej sytuacji jest wyjście a problemy same się rozwiązują. Czasem zrobimy siupę czasem nie ogarniamy, ale zawsze jest pozytywnie :)



Po raz kolejny zaufałyśmy NEMO i po raz kolejny postawiłyśmy na couchsurfing. I o ile nemo nie zawiódł nas nigdy o tyle z coucha, o zgrozo!, tym razem nikt nie chciał nas przyjąć… Jeden pan Hiszpan napisał, że nie ma czasu. Choć bardzo by chciał go mieć, bo jesteśmy chicas de puta madre. Katarzyna widząc PUTA już chciała sprowadzić go do parteru, ale na szczęście w porę wątpliwości zostały rozwiane. Bo to pozytywne było. Nawet bardzo.



Zatrzymałyśmy się u Jose – znajomego Mopsa. Tym razem obyło się bez parkietu, choć nasz malutki materacyk na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Czy raczej w pamięci moich pleców. ..Jose w ramach integracji madrycko-barcelońskiej zabrał nas na domówkę - nasiadówkę do swoich śmiesznych kolegów – Pedro i Javiera.
Pedro to typowy madrileno - koszulka, lakierki, żelik we włosach i, jak na prawdziwego madrytczyka przystało , wrodzona nienawiść do Katalonii. Zarzucił mi w rozmowie, że nadużywam słowa „pues” i że to takie barcelońskie… Cóż… Może i gadam pues, ale nie widzę w tym nic barcelońskiego. Myślę że to była marna prowokacja. Poza katalońskimi zaczepkami Pedro był bardzo miły. Żebyśmy się czuły jak w Polsce, do każdego hiszpańskiego słowa dodawał -SKI. Gracias-SKI, hace frio-SKI? Quieres una cerveza-SKI? Doprawdy, urocze. Czułam się jak debil.
Javier z kolei, poza fajnym mieszkaniem i tekstem: Znajomi mówią, że wyglądam jak Bardem (haha), niczym specjalnym nie zwrócił naszej uwagi.
Oczywiście oprócz integrowania się i spania na materacu dużo zwiedzałyśmy. Choć, tak jak już wspomniałam „zwiedzanie Madrytu” ogranicza się raczej do szwendania się po ulicach, parkach i obserwowania turbo szybkiego życia. Nie mogło się obyć bez odwiedzin w moim najukochańszym i najpiękniejszym (tak tak, piękniejszym od Guella) parku. Retiro. To jedno z najcudownijeszych miejsc jakie widziałam w życiu. Chciałabym mieć w nim własny domek. Albo chociaż namiocik. Może kiedyś…Bez kitu.




W sobotę z kolei, odwiedziłyśmy jedną z podmadryckich perełek Toledo (tak, to od Seata) Małe, trochę ukryte miasteczko. Jak dla mnie – hiszpańska wersja Obidos. Labirytny uliczek, mury, arabskie pozostałości, imponująca katedra– myślę, że czas zatrzymał się w tym miejscu jakieś 500 lat temu.




Madrycki wypad zdecydowanie utwierdził mnie w przekonaniu, że uwielbiam to miasto. Na pewno nie raz będę chciała do niego wrócić. I choć jestem z nim w mocny sposób związana, zauważam, że to jednak w Barcelonie powoli zaczynam się już czuć „jak u siebie”… Wracając wieczorem do mojego miasta, mijając las Ramblas, Arc de Triomf, spogląjąc przez okno na migający Gotic, poczułam jakąś ulgę. Coś w stylu „nareszcie w domu".
Kto wie, może za 2 miesiące zaden Madryt nie bedzie w stanie zastapic mi Barcelony. Odnajde w niej brakujaca przestrzen, poczuje hiszpanska dusze. Pues...zobaczymy :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz