piątek, 16 października 2009

spontan trip

Dziś będzie dzienniczek z podróży. Podróży absolutnie nie planowanej, spontanicznej i szalonej do granic wytrzymalosci.
Nie wiem za bardzo od czego zacząć…Może od tego, ze w sobotę Mops wpadł na genialny pomysł: Laski, jedziemy do outletu! No to pojechałysmy. Problem polega na tym, ze do outletu nigdy nie dotarłyśmy. W drodze rzuciła myślą jeszcze genialniejszą: A może pojedźmy gdzies! Za Barsę! Ale tak daleko! Nie pamiętam czyja to była sprawka. Jak znam życie pewnie Mopsa.
W każdym razie, nie namyślając się zbyt długo, weszłyśmy do pierwszej lepszej pakistańskiej kafejki i zaklapałyśmy na 4 dni najtańsze auto jakie znalazlyśmy w Barcelonie. Okazało się ze towarzyszem naszej podróży będzie niejaki Nemo. Citroen Nemo. Od razu go pokochałam-wbrew życiowej zasadzie albo Seat albo nic.



W niedzielę rano wystartowałysmy. Bez kitu!
Już sama droga była jedną wielką polewką…Pozbawione porządnej mapy i pojęcia w którym kierunku jechać trochę nam zajęło żeby ogarnąć co się dzieje.. Ale wspólnymi siłami, udalo się.
Pierwszy przystanek Zaragoza. 350 km od Barsy. Całe szczęście Zaragoze mas o menos kojarzę, wiec udalo nam się w miare szybko podbić miasto. Trafiłysmy na największe święto regionu: Fiesta de Pilar. Święto jakiejś tam dziewicy… Dokladnie nie wiem o co chodziło, ale było bajecznie. Tysiące ludzi tworzący kopiec z kwiatów na środku rynku, koncert Nena Daconte, flamenco na ulicach - cudownie! W koncu, po katalońskiej traumie, poczułam się jak w sercu prawdziwej Hiszpanii.





Ponieważ wycieczka była spontaniczna również kwestie noclegu zostawiłysmy w rekach opatrzności…A konkretnie Couchsurfingu. Kachon wyslal z 30 zapytan pt: Jestesmy 4 mile czikas i nie mamy gdzie spac. Udało się. Zgłosił się do nas niejaki Andres i powiedział: Dziewczyny możecie wbijać! Andres, strażak z zawodu, był bardzo miły, ale troche mnie wkurzył. Na wstepie powiedzial , że Hola ale wy jesteście duże! Kurduplasty ignorant… Ale zgodził się nas przyjąć, więc nie ma co marudzić. Ugościł nas w swoim nowym mieszkaniu: bez mebli, lamp i łóżek - w sensie ze nocka na parkiecie(takim z drewna-nie dancefloor of course…). Wieczorem , co by odreagować i przygotować się na ciężką noc, postanowiłyśmy pójść do wesołego miasteczka w którym to znalazłyśmy namiot….OKTOBER FEST! Beeeeez kitu absolutnie



Niemieckie party w sercu Hiszpanii: browar leje się strumieniami, Helgi roznoszące kufle, tłusta kiełbacha i bawarskie przyśpiewki. Ubaw po pachy.
Wracając o 3 z dojcz party okazało się że Andres jeszcze jest w mieście i przyjdzie mas o menos za godzinę. Niewiele sobie z tego zrobiłyśmy, szczerze mówiąc… Po prostu poszłyśmy spać. Na korytarzu pod drzwiami. Tak Mamo, dobrze widzisz: Twoje dziecko spało jak zabite na klatce schodowej. Na domino: ja na ścianie, Mops na mnie, Joanna na Mopsie, Kachon na Joannie. Ale tylko jakiej 1,5 godziny więc w miarę spoko!

Ranek był dość ciężki,ale ponieważ jesteśmy bardzo dzielne dziewczyny ruszyłysmy w dalszą drogę. Następny przystanek- Pamplona … Jedno z moich ulubionych miejsc. Ostatnim razem jak tam bylam lało jak ta lala… Mgła, zimno Bibisz i ja w sandałach i skapretkach.. Siupa roku! Tym razem miałyśmy więcej szczęścia. Chłodno było, w końcu to już prawie sama północ, ale słońce dawało czadu. Pamplona to jedno z najpiękniejszych miasteczek ever. Bije od niego jakiś niesamowity spokój, cisza… Nie to co zahukana Barsa, w której miliony turystów depczą każdy centymetr…




Pamplona to wąskie uliczki, barwne kamieniczki, małe kawiarenki i życie w zwolnionym tempie. Stwierdziłyśmy, że na starość przeniesiemy się właśnie tutaj:) Jak dla mnie opcja turbo!
W Pamplonie spedzilysmy kilka godzin. Na kolejne 2 dni zaplanowalysmy samą północ- San Sebastian, serce Kraju Basków. I tutaj zaczyna się najpiękniejszy etap naszej podróży. Najpiękniejszy pod każdym względem. Już sama droga była niesamowita-krajobraz absolutnie powalający! Po raz pierwszy zobaczyłam w Hiszpanii ogromne połacie zieleni, wielkie jeziora błyszczące w słońcu, góry, przepaście, coś niesamowitego. Poczułam się bardziej jak w jakiejś Irlandii bez kitu. W każdym razie z typową Hiszpanią miało to mało wspólnego. Tutaj też pierwszy raz zetknęłyśmy się z językiem Basków, który podobnie jak Kataloński w Barsie, tu jest językiem jedynym słusznym i właściwym. I o ile Kataloński można jeszcze sczaić, Euskera to już totalna miazga.



Z San Sebastian zgłosił się chico, który stwierdził, że nas przenocuje… Problem polegał na tym, że spodziewał się tylko dwóch osób. Trochę siupa… No ale jak nas zobaczył, stwierdził, że musimy być troche krejzi, a on lubi takich ludzi więc nas przyjmie w swoje progi. Tak właśnie poznałyśmy Mirko. Mirko Chorwat, lat 28. Po doświadczeniu z Andresem na początku był dystans, który szybko zniknął, bo chłopak okazał się bardzo w porządku. Pracował w pobliskim hostelu. Hostelu nie byle jakim: 30 euro za nocleg, serce miasta, wypasione pokoje..Okazało się ze, kiedy szefa nie ma Mirko zaprasza do siebie do pokojów hotelowych zagubione owieczki szukające noclegu na coucha. I tak o to za darmo mieszkałyśmy w 4 osobowym pokoju przy rynku w San Sebastian, z dwoma łazienkami i ogólnym wypasem...
Co do San Sebastian - aboslutnie skradło moje serce. To jedno z najpiększniejszych miast jakie kiedykolwiek widziałam. W ogóle stwierdzam, ze jestem in love with Kraj Baskow i na pewno chcę tu jeszcze wrócić.



Wieczorami Mirko pokazał nam drugą stronę miasta: alternatywne kluby, rockowe koncerty, miejscowe speluny… Pub w którym na puszczali Lou Reeda na zmianę z Hot Chipem i Joy Division. Bez kitu absolutny paradise…




Wróciłysmy w srode przemierzając 600 km z naszym nemo. A ponieważ jak ognia unikałyśmy płatnych autostrad, nasza droga prowadziła przez kręte górskie ulice, „sawanny”, jeziora i inne wyrąbiste miejsca…

Jaki wniosek z tego przydługiego tekstu? Mianowicie taki, że spontaniczne wycieczki to najlepsza bania jaka może się przytrafić. Ok, nie mam nowych spodni. Moje buty rozlatują się coraz bardziej. Ale dla takich przeżyć, takich miejsc, ludzi, widoków i przypałów – mogę nawet chodzić boso. Cały rok!

5 komentarzy:

  1. Moze Pais Vasco jest i fajny, ale sami Vascos to już niet....Egur

    OdpowiedzUsuń
  2. e tam gadasz! moze w fagorze nie sa fajni ja trafilam na samych wporzo...;)

    OdpowiedzUsuń
  3. 'hola ale wy jestescie duze' LOL17! wspaniale Ewuś, wspaniale! disfruta :*

    OdpowiedzUsuń
  4. i co też mama na to a przede i wszystkim ten dojcz party,

    OdpowiedzUsuń
  5. Witam :) Ciekawy blog. Zapraszam do mnie, gdzie właśnie obecnie przeprowadzamy SpontanTrip na dużą skalę. Znajomi nie wierzyli :) Sprawdź, czy Ty uwierzysz! :)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń