Odkąd przyjechałam do Hiszpanii zastanawiam się ile czasu będzie musiało minąć, żebym mogła powiedzieć: Mieszkam w Barcelonie. Czuje to miasto, żyję jego rytmem, jestem stąd.Tydzień? Miesiąc? Pół roku? A może nigdy nie uda mi się tego miejsca ogarnąć…
Nadal nie wiem kiedy i czy ten moment nadejdzie. Ale chyba powoli zaczyna tworzyć się między nami(w sensie że mną a Barsą) interesująca więź.
Poczułam to dopiero niedawno, spacerując po uliczkach mojej ulubionej dzielnicy- Barri Gotic.
W Goticu jest coś absolutnie magicznego. Bez kitu. To niesamowite ale, choć nie jest duża, za każdym razem odkrywam w niej nowe miejsce! Nowy plac, uliczkę, nowy sklep, klub. Co gorsza, trudno do tego samego punktu dwa razy trafić (a dodatkowo biorąc pod uwagę moją orientację w terenie, szału tym bardziej nie będzie..)
Choć Gotic znajduje się w centrum Barcelony, nie ma w niej turystów – oczywiście jeżeli zrezygnuje się ze spaceru głównym deptakiem. Wystarczy skręcić w lewo, potem w prawo a potem pójść prosto wgłąb uliczki by nagle znaleźć się w jakimś innym wymiarze. W sercu Barcelony. Tej prawdziwej! Bez głupich stosik z pocztówkami i Pakistańczyków sprzedających cerveza. Tylko wtedy można poczuć prawdziwy klimat tego miasta i zrozumieć dlaczego jest tym ulubionym i jedynym w swoim rodzaju.
To właśnie w Barri Gotic, znajdują się moje ulubione bary i miejsca w których mogłabym przesiedzieć cały dzień (przezornie zaznaczyłam na mapie nazwy ulic;)).
Plaza del Rei
Mały, zapomniany, opuszczony placyk za zakrętem. Polecam zwłaszcza wieczorami. Podświetlone kamienice, wysokie schody, na których ktoś siedzi z gitarą i śpiewa flamenco .Ukryty bar, do którego trudno wejść – przy drzwiach leży 30 kilogramowy baset i długo czasu zajmuje, żeby łaskawie podniósł głowę.
Niedaleko placu znalazlam dwa najwspanialsze bary ever. Pierwszy to Manchester na c/Milans. Schowany za najdalszym możliwym rogiem.
To taki mój muzyczny raj. Plakaty Sex pistols, Joy Division i Davida Bowie. To jedyne miejsce, w którym w ciągu jednej godziny można usłyszeć The Cure, Strokesów, Radiohead i Pixies. Po 3 godzinach siedzenia nie mam dosyć… Dodając do tego intrygujący wystrój, oryginalne postaci przemykające to tu to tam – można się w tym miejscu absoltunie zakochać.
Drugi bar to El Mariachi – niewiele osób wie o jego istnieniu, bo niedość że malutki, schowany jest najbardziej jak to tylko możliwe. Do el Mariatchi nie trafilam z przypadku. El Mariatchi to bar…. Manu Chao :) Co widać słychać i czuć.
Niestety samego Manu nie spotkaliśmy, ale jego ducha dało się zdecydowanie wyczuć! I nie tylko o muzykę tu chodzi. Kolory, szalona obsługa no i najpyszniejsza herbata z miodem jaką piłam.
Oczywiście mogłabym teraz opisywać tysiące innych podobnych miejsc, które zwróciły moją uwagę. Sklepy, plakaty, okiennice i inne detale… Ale nie wiem czy jest sens. Chcę tylko powiedzieć, że to właśnie dzięki takim perełkom można poznać prawdziwego ducha miasta. Jeżeli ktoś po spacerze na Las Ramblas i odhaczeniu najładniejszych zabytków Gaudiego myśli, że zna Barcelonę – lo siento ale bardzo się myli.
Sama nie wiem czy ją znam. Chyba jeszcze trochę czasu musi minąć. Ale wiem na pewno, że zaczynam rozumieć to miasto. I zakochuję się w nim coraz bardziej!
sobota, 24 października 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Bez kitu , a Wrocław
OdpowiedzUsuńBez kitu,... po przeczytaniu tego tekstu czuję się jakbyś miała tu nie wrócić... a musisz wrócić na parapetówę bo Tatar is packing her bags right now:D
OdpowiedzUsuńpiękne jest odkrywać, być zafascynowanym, ale kiedyś przychodzi taki dzień, że stajemy się szarymi myszkami w tym przepięknym miejscu i zaczynamy tęsknić do miejsc z dzieciństwa, które już nie takie same
OdpowiedzUsuńBarcelona jest piękna... uliczki, zakamarki, Manu Chao z miodem... ale czy na pewno chcesz zostać catalana? przemyśl to!:) beijo
OdpowiedzUsuńspokojnie! to że się w niej zakochuję nie oznacza, że zaraz rzucę wszystko, zaszyję się w Goticu i zacznę naparzać po katalońsku!
OdpowiedzUsuńMimo wszystko Wro to dożywotni number one. I niech tak zostanie :)
całe szczęście
OdpowiedzUsuńmyślałem że sincopa należała do manu chao, ale tam chyba jakieś historie były...
OdpowiedzUsuń