sobota, 13 lutego 2010
epilog
Jak dobry sen, na wspomnienie którego bezwiednie się uśmiechasz...
I choć bardzo tego chcesz, wiesz, że drugi raz wyśnić się go nie da.
Barcelona, którą zostawiam to nie tylko miasto.
Nie tylko ulice, kościoły i morze. Skrzywiony Gaudi, Gotic i Raval...
Barcelona to przede wszystkim ludzie. Rozmowy, uśmiechy i turbo głupawki.
Czy gdybym ich nie spotkała, kochałabym to miasto tak samo?
Czy gdybym chciała bez nich wrócić - miałoby to jakikolwiek sens?
To ostatni barceloński post. Powrotów nie będzie.
Trochę oszukuję, bo piszę go z domu. Kapcie, kaloryfer, na kolanach Tosia. Za oknem prószy śnieg, właściwie pierwszy w tym roku.
A ja wcinam pasztet i wracam życia. Bynajmniej nie turbo, lecz prawdziwego.
Wracam ale, bez kitu, stawiam trzykropek. Bo chęć hiszpańskich odkryć długo nie pozwoli zasnąć :)
Póki co, dziękuję za uwagę. Myślę, że było miło.
Bez odbioru.
wtorek, 9 lutego 2010
ostatniość
Przede mną ostatni tydzień turbo życia. Turbo życia w Barcelonie.
Świadomość „ostatniości” sprzyja wewnętrznym podsumowaniom, melancholijnym spacerom i roztkliwianiem się nad tym co było. Zmuła jakich mało...Dzisiejszy dzień na przykład, mimo ulewnego deszczu, spędziłam na szlajaniu się pośród tonących uliczek Gotica. I choć w butach potop a parasol buntuje się chybocząc na wszystkie strony, z The Cure na uszach, idę do przodu. Wiedząc,że z każdym krokiem oddalam się od Barsy coraz bardziej...Szloch absolutny.
Każde miejsce, każdy plac, każdy róg z czymś się kojarzy. Tu się kiedyś zgubiłam. Tam czekałam na Mopsa. Przy tym murku, wstyd się przyznać, jadłam pierwszego cheesburgera z Katarzyną.
Za mną ostatni egzamin. Mimo, że u Jorge – najgorszy ze wszystkich. Cwaniaczek, jeszcze nie oddał wyników. Nie powiem, trochę się dygam, bo liczenie nigdy nie było moją najmocniejszą stroną. Ale mam nadzieję, że się zlituje. A powinien, choćby ze względu na ilość miejsca, jakie mu tutaj poświęciłam...
Ostatnie imprezy. Na brak których w mijających dniach narzekać absolutnie nie można. W ramach godnego pożegnania się z Barsą wdrażamy system „tydzień poniewierki”. I choć zdrowie już nie to, ranki są trudne a w oczach piasek, nie ma totamto: Ostatni Ryan, Sonorra, Sub Rosa. Liczenie gwiazd na dachu Beby, siedzenie na Reialu i domówki u dziwnych Argentyńczyków. Ostatnie podśpiewywanie Pixies w Manchesterze i bujanie się przy Manu w Mariatchi. Ile bym dała żeby we Wro istniały takie miejsca! Niedoczekanie…
Ostatnie spojrzenie na Sagradę. Nigdy do końca się do niej nie przekonam. Mimo wszystko symbol to symbol. Szacunek się należy ...Plotki głoszą, że ma być gotowa za 50 lat. Bez kitu, spotkanie już ustawione.
Ostatnie domówki u Małego przyjaciela. Rozmowy o Gargamelu, słuchanie Daft Punk, nauka tarota i polsko francuskie konwersacje. Obiecał, że do nas przyjedzie.Cóż... mam nadzieję, że w kulki nie leci..
Ostatnie spotkania u Benka: rozmowy o Davidzie Bowie i filmach Coenów; wspólne obiadki i wieczory przy winie. Skubany Benek, przepysznie gotuje! Nadziewana papryka w zeszły piątek pobiła wszystko!!
Ostatnie Tibidabo i Park Guell. O wiele przyjemniejsze niż jesienią, bo spokojne i bezturystowe. I choć Barcelona w lutym wietrzna i "z deszczu wyżęta" widok-tak piękny jak kiedyś.
Co tu dużo gadać - "ostatniość" potrafi nieźle zdołować..
Z drugiej strony, jej świadomość pozwala jeszcze lepiej wykorzystać pozostałe dni. I docenić to, co, choć się kończy, w pamięci zostanie.
Bo to że zostanie, to nie ma bata. Bez kitu :)
niedziela, 24 stycznia 2010
don't panic
Jednym z takich miejsc-dzielnic był zawsze Raval. Jak to się stało, że do tej pory nawet o nim tu nie wspomniałam?
Gótic i Raval dzieli tylko jedna ulica - La Rambla. Gotic po lewej, Raval po prawej… odległośc 50 metrów. Niby tak blisko a różnica- niesamowita! W Góticu czuję się jak w domu. Ogarniam już prawie każdą uliczkę, poznaję większość barów, kojarzę sporo sklepów i przede wszystkim - czuję się w nim mega bezpiecznie.
Raval to trochę inna bajka. Co tu ukrywać - to dzielnia, która ma najgorszą opinię w j Barcelonie. Prostytutki, transwestyci, dragi, imigranci…I choć ma swój klimat i fajne sklepy z kolczykami, zawsze jestem w nim troche spanikowana.
Gdy ktoś mówi : „Mieszkam na Ravalu” w oczach rozmówcy maluje się niemy szacunek... Jedną z osób, która właśnie na taki szacunek zasługuje jest Benek. Nasz Benek zamieszkuje jeden z największych ravalowych zaułków. Zaułek, znany jedynie z opowieści, wczoraj po raz pierwszy stał się jak najbardziej realny. Benek zaprosił nas bowiem na wieczór z filmowy, w towarzystwie swojego katalońskiego kuzyna. Gratisową zaserwował Cavę z lodami. Miło z jego strony.
Ale nie powiem, w drodze zdygałam się jak ta lala.
Bo o ile Raval w dzień można przełknąć, w nocy już nie ten tego. Panic, absolutny panic!
Wieczór, miły że hoho, zakończyliśmy, zupełnie niepotrzebnie, zapodaniem „Czerwonego smoka”. Oglądanie przygód Hanibala Lectera w samym sercu Ravala nie jest chyba najlepszym pomysłem. Zwłaszcza jeśli wspomnianą dzielnicę trzeba przemierzyć w godzinach nadrannych, aby dostać się na przystanek…
Cóż to był za sprint! Myślę że pobiłyśmy z Aśką życiowy rekord na 1000 metrów.
Żeby było śmieszniej, w drodze do domu zepsuł się autobus. Gaśnie światło, coś pyrka a pan kierowca Katalończyk mówi,że "lo siento ale dalej nie jedziemy, następny za godzinę" . W autobusie panic, absolutny panic! Pokrzykiwanie, oburzenie i ogólna dyskusja na temat środków transportu w Barcelonie. Hiszpan lat 20kilka (typ rewolucjonisty) od razu przejmuje inicjatywę - stwierdza że to skandal! Że stąd do domu piechotą ma 20 minut. A przecież 20 minut w TAKĄ ZIMĘ (12 na plusie) iść, to coś strasznego! Panic, absolutny panic!
Raval uważam za odhaczony. Mamo nie panikuj, już tam nie wrócę.
Ja tez sprobuje sie uspokoić. Mimo wszystko troche czasu mi zostalo.
poniedziałek, 18 stycznia 2010
from Sitges with love
Proszę państwa,
z radością ogłaszam, że 16. stycznia skończyła się w Barcelonie pora zimowa. Grube szaliki należy schować głęboko do szafy (albo lepiej-do walizki). Powoli można zacząć rozważać zakup nowych baletek i okularów słonecznych. Krótkie spódnice mile widziane. Hip hip hura!
W ramach wiosennej inauguracji i ogólnego zrelaksowania się po pierwszych egzaminach (czasami na prawdę się uczę!) postanowiłyśmy wybrać się do Sitges. MY czyli polish crew. Tym razem oszczędziłyśmy nemo… W końcu ile można! Zresztą Sitges to tylko 30 minut od Barsy, 6 euro w dwie strony… a wrażenia – bezcenne! I choć w swojej "jakże-burzliwej-hiszpańskiej karierze" podbiłam już Sitges z Bibiszem , za drugim razem odebrałam to miejsce zupełnie inaczej.
Sitges z moich wspomnień to zatłoczone, rozżarzone, upalne miasteczko, pełne Anglików i Niemców wyłożonych na piasku jak na patelni... Tłumy, kanapka za 10 euro, masahe i kolejka do prysznica. Co tu dużo gadać, latem to taka typowa turystyczna mieścinka – przyjechać, wystawić do słońca co trzeba, podsmażyć totamto i zium nach hause! Swoją drogą nigdy, never ever, nie zrozumiem fenomenu wyjeżdżania na wakacje i rozpłaszczania się, dzień w dzień przez 3 tygodnie, wśród tłumu na plaży. Tragedy absolutne!
Całe szczęście Sitges, które odkryłam w sobotę, to zupełnie inna bajka . To małe, wyludnione, zalane styczniowym słońcem miasteczko…. Odniosłam wrażenie, że czas zatrzymał się w nim wraz z zakończeniem letniego sezonu… Puste plaże, puste bary. Kelner ziewa ze znudzeniem i po raz setny poprawia obrus na stole. Rude koty leniwie przebiegają przez przejścia dla pieszych. Zielone fale bezczelnie roztrzaskują się o skalisty brzeg… Sielana! Bez kitu, sielana!
Sitges to biało-niebieskie domki, zamknięte okiennice i wąskie, kręte dróżki pnące się ku górze. Swoją drogą strasznie przypomina mi portugalskie Nazare. Albo San Sebastian- ten sam czil, to samo tempo, te same kolory. Bardzo potrzebne, po 3 tygodniach zimna, śniegu i miejskiej szarości.
Na ulicy - ani żywej duszy. No dobra, nie licząc pięcioletniego Hiszpanka przebranego za Zorro i jego dziewczyny - czteroletniej tiulowej księżniczki. Skubańce , pół godziny pomykały w kółko po placu na hulajnodze śpiewając hiszpańskiego kotka na płotka.
W Sitges wyczilowałam. Przydało się, po tygodniu zakuwania o hiszpańskiej deflacji, migracji i aprecjacji. Posiedziałam, popatrzyłam, posłuchałam i pooddychałam. Nie trzeba pytać, nie trzeba odpowiadać, w ogóle nic nie trzeba, takie odniosłam wrażenie. No i co najważniejsze przypomniałam sobie, że wiosna na prawdę istnieje!
z pozdrowieniami dla zasypanej Polski,
ja
piątek, 8 stycznia 2010
Barcelono, wracam!
Zostawiam pasztety,twarożki, pierogi. Ciepłe grzejniki i grube kołdry. Szyby oszronione, ulice zalodzone, opony zimowe - zostawiam.
Zostawiam szare zaułki, śnieg na podjeździe i grube rajty; pożywne obiadki, "tosiowe" zabawki i niepowtarzalne kawy bibiszowe...
Zostawiam Mleczarnię i placki z gulaszem. Czapki, szaliki, zimową depresję.
Chorwacki też zostawiam...Przynajmniej na razie...
Zostawiam kolejny już raz i wracam!
Wracam do Rambli, Gótica, Ravala! Do baru Mariachti, Manchester, Sub Rosy...
Do bagietki zasuszonej, tuńczyka w puszce,do Corte oświetlonego, Tibidabo migoczącego.
Wracam do polish crew, stęskniona okrutnie. Do Katarzyny ukochanej, do Mopsa wyturbistego, do Królika szalonego.
Do Małego.
DO take it easy.
Do marisco i Don Simona.
Do bełkotu katalońskiego i pana Jorge.
Barcelona przywitała serdecznie. Słonecznie, bezchmurnie i ciepło.
Wróciło gastro, głupawka i wieczna faza .
I choć już nie ma totamto, bo książki łypią każdego ranka, i tak bez kitu znowu będzie turbo! Ja to wiem :)