poniedziałek, 18 stycznia 2010

from Sitges with love

Proszę państwa,

z radością ogłaszam, że 16. stycznia skończyła się w Barcelonie pora zimowa. Grube szaliki należy schować głęboko do szafy (albo lepiej-do walizki). Powoli można zacząć rozważać zakup nowych baletek i okularów słonecznych. Krótkie spódnice mile widziane. Hip hip hura!

W ramach wiosennej inauguracji i ogólnego zrelaksowania się po pierwszych egzaminach (czasami na prawdę się uczę!) postanowiłyśmy wybrać się do Sitges. MY czyli polish crew. Tym razem oszczędziłyśmy nemo… W końcu ile można! Zresztą Sitges to tylko 30 minut od Barsy, 6 euro w dwie strony… a wrażenia – bezcenne! I choć w swojej "jakże-burzliwej-hiszpańskiej karierze" podbiłam już Sitges z Bibiszem , za drugim razem odebrałam to miejsce zupełnie inaczej.




Sitges z moich wspomnień to zatłoczone, rozżarzone, upalne miasteczko, pełne Anglików i Niemców wyłożonych na piasku jak na patelni... Tłumy, kanapka za 10 euro, masahe i kolejka do prysznica. Co tu dużo gadać, latem to taka typowa turystyczna mieścinka – przyjechać, wystawić do słońca co trzeba, podsmażyć totamto i zium nach hause! Swoją drogą nigdy, never ever, nie zrozumiem fenomenu wyjeżdżania na wakacje i rozpłaszczania się, dzień w dzień przez 3 tygodnie, wśród tłumu na plaży. Tragedy absolutne!

Całe szczęście Sitges, które odkryłam w sobotę, to zupełnie inna bajka . To małe, wyludnione, zalane styczniowym słońcem miasteczko…. Odniosłam wrażenie, że czas zatrzymał się w nim wraz z zakończeniem letniego sezonu… Puste plaże, puste bary. Kelner ziewa ze znudzeniem i po raz setny poprawia obrus na stole. Rude koty leniwie przebiegają przez przejścia dla pieszych. Zielone fale bezczelnie roztrzaskują się o skalisty brzeg… Sielana! Bez kitu, sielana!





Sitges to biało-niebieskie domki, zamknięte okiennice i wąskie, kręte dróżki pnące się ku górze. Swoją drogą strasznie przypomina mi portugalskie Nazare. Albo San Sebastian- ten sam czil, to samo tempo, te same kolory. Bardzo potrzebne, po 3 tygodniach zimna, śniegu i miejskiej szarości.

Na ulicy - ani żywej duszy. No dobra, nie licząc pięcioletniego Hiszpanka przebranego za Zorro i jego dziewczyny - czteroletniej tiulowej księżniczki. Skubańce , pół godziny pomykały w kółko po placu na hulajnodze śpiewając hiszpańskiego kotka na płotka.

W Sitges wyczilowałam. Przydało się, po tygodniu zakuwania o hiszpańskiej deflacji, migracji i aprecjacji. Posiedziałam, popatrzyłam, posłuchałam i pooddychałam. Nie trzeba pytać, nie trzeba odpowiadać, w ogóle nic nie trzeba, takie odniosłam wrażenie. No i co najważniejsze przypomniałam sobie, że wiosna na prawdę istnieje!

z pozdrowieniami dla zasypanej Polski,



ja


3 komentarze:

  1. Nie da się ukryć- masz prześliczną koleżankę:)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie da się ukryć- wszystkie koleżanki mam prześliczne,
    również pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Tym milej się czyta, pisz częściej:)

    OdpowiedzUsuń