Od samego początku wiedziałam, że moment ten nadejść musi. Zawsze był czymś dalekim i nieosiągalnym. Z dnia na dzień stawał się bliższy niż kiedykolwiek... I nagle- bum!
Przede mną ostatni tydzień turbo życia. Turbo życia w Barcelonie.
Świadomość „ostatniości” sprzyja wewnętrznym podsumowaniom, melancholijnym spacerom i roztkliwianiem się nad tym co było. Zmuła jakich mało...Dzisiejszy dzień na przykład, mimo ulewnego deszczu, spędziłam na szlajaniu się pośród tonących uliczek Gotica. I choć w butach potop a parasol buntuje się chybocząc na wszystkie strony, z The Cure na uszach, idę do przodu. Wiedząc,że z każdym krokiem oddalam się od Barsy coraz bardziej...Szloch absolutny.
Każde miejsce, każdy plac, każdy róg z czymś się kojarzy. Tu się kiedyś zgubiłam. Tam czekałam na Mopsa. Przy tym murku, wstyd się przyznać, jadłam pierwszego cheesburgera z Katarzyną.
Za mną ostatni egzamin. Mimo, że u Jorge – najgorszy ze wszystkich. Cwaniaczek, jeszcze nie oddał wyników. Nie powiem, trochę się dygam, bo liczenie nigdy nie było moją najmocniejszą stroną. Ale mam nadzieję, że się zlituje. A powinien, choćby ze względu na ilość miejsca, jakie mu tutaj poświęciłam...
Ostatnie imprezy. Na brak których w mijających dniach narzekać absolutnie nie można. W ramach godnego pożegnania się z Barsą wdrażamy system „tydzień poniewierki”. I choć zdrowie już nie to, ranki są trudne a w oczach piasek, nie ma totamto: Ostatni Ryan, Sonorra, Sub Rosa. Liczenie gwiazd na dachu Beby, siedzenie na Reialu i domówki u dziwnych Argentyńczyków. Ostatnie podśpiewywanie Pixies w Manchesterze i bujanie się przy Manu w Mariatchi. Ile bym dała żeby we Wro istniały takie miejsca! Niedoczekanie…
Ostatnie spojrzenie na Sagradę. Nigdy do końca się do niej nie przekonam. Mimo wszystko symbol to symbol. Szacunek się należy ...Plotki głoszą, że ma być gotowa za 50 lat. Bez kitu, spotkanie już ustawione.
Ostatnie domówki u Małego przyjaciela. Rozmowy o Gargamelu, słuchanie Daft Punk, nauka tarota i polsko francuskie konwersacje. Obiecał, że do nas przyjedzie.Cóż... mam nadzieję, że w kulki nie leci..
Ostatnie spotkania u Benka: rozmowy o Davidzie Bowie i filmach Coenów; wspólne obiadki i wieczory przy winie. Skubany Benek, przepysznie gotuje! Nadziewana papryka w zeszły piątek pobiła wszystko!!
Ostatnie Tibidabo i Park Guell. O wiele przyjemniejsze niż jesienią, bo spokojne i bezturystowe. I choć Barcelona w lutym wietrzna i "z deszczu wyżęta" widok-tak piękny jak kiedyś.
Co tu dużo gadać - "ostatniość" potrafi nieźle zdołować..
Z drugiej strony, jej świadomość pozwala jeszcze lepiej wykorzystać pozostałe dni. I docenić to, co, choć się kończy, w pamięci zostanie.
Bo to że zostanie, to nie ma bata. Bez kitu :)
wtorek, 9 lutego 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz