Ale nie tym razem! Bo odkąd dowiedziałam się, że Franz Ferdinand zawita w katalońskie strony, cierpię na poważne problemy z koncentracją.
Jakby nie patrzeć Franz to jedna z moich pierwszych, prawdziwych, muzycznych miłości. I choć ostatnio trochę ich zaniedbałam, sentyment pozostał..
Łezka w oku, wspomnienia wróciły, nie ma co czekać – idziemy!
Co tu dużo gadać koncert mnie powalił! Zmiażdżył! Zmasakrował! I naładował pozytywną energią na długi długi czas. Franze rozwaliły poczuciem humoru,dystansem do siebie i czarnymi krawatami.. Setlistą uskutecznili niezły koncert życzeń. Było Matinee, było Darts of pleasure. Były tysiące gardeł krzyczące Take me out. No i ukochane Lucid Dreams - psychodelia na koniec, czyli to co tygryski i ewy.pe lubią najbardziej! Jak to ujął Mops: TO był niezły TRANS Ferdinand.
Poza tym, po raz pierwszy w życiu stwierdziłam, że fajnie mieć 176 cm wzrostu w Hiszpanii. Widziałam całą scenę, byłam w stanie policzyć wszystkie łysinki przed sobą i nawiązać kontakt wzrokowy ze skarpetkami wokalisty.
Żeby było fajniej - specjalnie na koncert przyjechała Karola! Prosto z Valencii! Wyturbiste spotkanie prawie po latach..Oprócz Franzowego szaleństwa w końcu uskuteczniłyśmy barcelońskie szwendanie po Montjuicu, Goticu i okolicach.
Z Karolą do Barsy przytachała się grupa 15 walencjańskich Erasmusów i właśnie z nimi przeżyłyśmy idealną, indie rockową turbo mega ucztę stulecia.
Tyle wrażeń. Na deser klasyka. Take me out por supuesto. Może oklepane, może trochę już nudne, może wszystkim znane... Ale co tu dużo gadać- trudno się od tego uwolnić.
Kitu absolutnie brak.
